Wyrok TSUE z 19 czerwca 2025 r. w sprawie kredytów frankowych (C-396/24) wywołał trzęsienie ziemi na linii banki–frankowicze. Choć orzeczenie miało dać konsumentom nową tarczę ochronną, w praktyce zasiało też ziarno zamętu. Banki ogłosiły własną interpretację werdyktu niemal natychmiast, twierdząc, że sądy muszą zmienić sposób rozliczeń. Wielu sędziów rzeczywiście stanęło przed dylematem: trzymać się dotychczasowej linii orzeczniczej czy zaufać rewolucyjnej narracji płynącej z mediów? Pojawiło się dramatyczne pytanie – czy najnowszy wyrok TSUE faktycznie oznacza, że sędziowie nie wiedzą, co robić, a frankowicze mogą zacząć tracić pieniądze? Spróbujmy przeanalizować sytuację na chłodno, krok po kroku, zachowując wyważony ton – ale nie unikając mocnych akcentów ostrzegawczych.
Nowe reguły gry po wyroku TSUE
TSUE jednoznacznie opowiedział się po stronie sprawiedliwości i ochrony konsumenta. W swoim przełomowym orzeczeniu Trybunał stwierdził, że po unieważnieniu kredytu frankowego bank nie może żądać od klienta zwrotu całej nominalnej kwoty kredytu, jeśli ten spłacił już część długu . Mówiąc prościej – koniec z żądaniem „oddawania wszystkiego od nowa”. Dotąd zdarzały się sytuacje, że bank (powołując się na tzw. teorię dwóch kondykcji) pozywał kredytobiorcę o całość pożyczonej kwoty, nawet kilkaset tysięcy złotych, nie bacząc na to, że klient przez lata spłacał raty. Teraz TSUE wyraźnie zabronił takich praktyk: bank musi uwzględnić dokonane spłaty. Jeśli ktoś wziął np. 300 tys. zł kredytu i spłacił już 150 tys. zł, bank może domagać się co najwyżej ~150 tys. zł pozostałego kapitału, a nie całych 300 tys. Co więcej, jeżeli łączne wpłaty przewyższają pożyczony kapitał (co przy długoletnich kredytach i skokowym wzroście kursu CHF wcale nie jest rzadkie), wówczas bank nie ma już żadnej wierzytelności – to kredytobiorcy należy się zwrot nadpłaty. Innymi słowy, unieważnienie kredytu ma oczyścić frankowicza z długu, a nie wpędzać go w nowe tarapaty.
Trybunał podkreślił też fundament prawa konsumenckiego: rozliczenie stron musi być sprawiedliwe i proporcjonalne. Umowa była nieważna od początku z winy banku (to on wprowadził do niej klauzule abuzywne), więc nie można pozwolić, by bank wychodził z opresji bez szwanku kosztem klienta. Gdyby instytucja finansowa odzyskała cały kapitał, ignorując spłaty klienta, doszłoby do rażącej dysproporcji i nagrodzenia nieuczciwych praktyk. TSUE zaznaczył, że takie podejście narusza efekt odstraszający dyrektywy 93/13/EWG o klauzulach abuzywnych. Banki muszą liczyć się z finansowymi konsekwencjami stosowania niedozwolonych zapisów – jeśli ryzykują i przegrywają, nie mogą przerzucać całego ciężaru na konsumenta. Dla przeciętnego frankowicza płynie z tego jasny przekaz: wygrywając proces o nieważność, nie obudzi się z żądaniem zapłaty całego kredytu, które zniweczyłoby sens zwycięstwa .
Co istotne, TSUE zwrócił też uwagę na kwestie proceduralne. Sąd krajowy nie może automatycznie nadawać wyrokom na rzecz banku klauzuli natychmiastowej wykonalności, jeśli grozi to konsumentowi poważnym uszczerbkiem finansowym . Innymi słowy, nawet gdy bank uzyska wyrok zasądzający jakąś kwotę (np. brakującą część kapitału), sędzia ma obowiązek zadbać, by wykonanie takiego wyroku nie zdruzgotało domowego budżetu kredytobiorcy. W praktyce polski sąd powinien np. zaproponować rozłożenie należności na raty przed nadaniem rygoru natychmiastowej wykonalności. Wszystko po to, by uniknąć efektu mrożącego: przeciętny konsument nie może bać się dochodzić swoich praw w obawie, że wygrywając sprawę… przegra finansowo swoje życie .
Skala problemu uzasadnia tak stanowcze stanowisko Trybunału. W polskich sądach toczy się już około 230 tysięcy spraw związanych z kredytami frankowymi. To nie marginalny spór, lecz prawdziwa lawina. Dzięki orzeczeniu TSUE tysiące rodzin odetchnęły z ulgą – zniknęło widmo natychmiastowej spłaty całego kredytu po wygranej sprawie. Wiele spraw powinno teraz uprościć się i przyspieszyć, bo jasne stało się, że sąd musi brać pod uwagę dokonane spłaty. Teoretycznie więc najnowszy wyrok ustanowił nowe reguły gry: uczciwsze dla konsumentów i surowe dla banków. Ale czy faktycznie wszystko stało się tak proste? Tu zaczyna się kolejny rozdział dramatu.
Banki na kontrataku: teoria salda, SLAPP i medialna ofensywa
Orzeczenie TSUE było długo oczekiwanym ciosem w nadużycia banków, ale sektor bankowy natychmiast przeszedł do kontrataku. Dosłownie chwilę po publikacji wyroku – w dodatku w środku długiego czerwcowego weekendu – głos zabrali eksperci powiązani z bankami i sam Związek Banków Polskich. W zaprzyjaźnionych mediach pojawiły się sensacyjne komentarze, że oto TSUE nakazał porzucić dotychczasowe podejście sądów. Bankowi prawnicy przekonują wszem i wobec, że skończyła się teoria dwóch kondykcji (dwa niezależne roszczenia każdej ze stron po unieważnieniu umowy), a wraca stara teoria salda . Co to oznacza w ich narracji? Że konsument nie ma już co liczyć na zasądzenie zwrotu wszystkich zapłaconych rat z odsetkami, lecz jedynie na odzyskanie ewentualnej nadpłaty ponad pożyczony kapitał – i tylko od tej nadwyżki naliczane byłyby odsetki ustawowe za opóźnienie . Mówiąc kolokwialnie, banki próbują przekonać frankowiczów, że „nic za darmo nie dostaną”.
Brzmi to jak kpina z logiki wcześniejszych wyroków i samego TSUE. I rzeczywiście – w ocenie prawników konsumenckich jest to narracja oderwana od treści orzeczenia oraz wcześniejszych stanowisk unijnych (np. w sprawach C-520/21 czy C-28/22) . To nic innego jak damage control ze strony sektora bankowego . Bankowcy dobrze wiedzą, że wyrok C-396/24 jest dla nich bardzo niekorzystny i próbują minimalizować straty, narzucając własną interpretację zanim prawda przebije się do opinii publicznej. Część niezorientowanych odbiorców – a nawet dziennikarzy – może faktycznie odnieść wrażenie, że TSUE uciął skrzydła frankowiczom. Prawda jest jednak odwrotna, o czym przekonują doświadczeni prawnicy broniący kredytobiorców: podkreślają oni, że wyrok jest korzystny dla konsumentów i nie daje bankom nadziei na zmianę kursu w sądach . Sugerują wręcz bankom, by czym prędzej wycofały swoje pozwy o kapitał i przeszły na rozliczanie poprzez potrącenie wzajemnych należności, zanim narobią sobie jeszcze większych szkód .
Dlaczego bankom tak zależy na teorii salda? Powód jest prosty: pieniądze. Po pierwsze, rozliczenie saldem oznacza odebranie konsumentom części odsetek za opóźnienie, które należą im się od odzyskanych rat. W klasycznym podejściu (dwóch kondykcji) frankowicz mógł domagać się wszystkich wpłaconych kwot plus odsetki ustawowe od daty wezwania banku do zapłaty – co TSUE wcześniej potwierdził jako zgodne z prawem UE. Jeśli jednak sąd zamiast tego potrąci wzajemne należności i zasądzi tylko różnicę, to część odsetek może „przepaść”. Nie dziwi więc, że sektor bankowy trąbi o powrocie do salda – to dla niego finansowo korzystniejsze.
Warto tu wyjaśnić jeszcze jedno pojęcie: SLAPP. To akronim od Strategic Lawsuit Against Public Participation – określenie pozwów mających na celu zastraszenie pozwanych i zniechęcenie ich do działania. W kontekście frankowym mianem SLAPP-ów określa się agresywne kontrpozwy banków przeciw kredytobiorcom. Scenariusz wyglądał dotąd tak: frankowicz pozywa bank o unieważnienie umowy i zwrot rat, a bank równolegle pozywa frankowicza o całość kapitału (często dorzucając też odsetki za korzystanie z kapitału i groźbę 5% kosztów sądowych od gigantycznej kwoty). Czysta taktyka zastraszenia – kredytobiorca ma się przerazić, że nawet wygrywając swój pozew, zostanie obciążony drugim wyrokiem i zrujnowany finansowo.
Takie praktyki były w ostatnich latach plagą; TSUE w swoich kolejnych wyrokach sukcesywnie odbierał bankom argumenty do takich zagrywek (najpierw zakaz „wynagrodzenia za korzystanie z kapitału”, potem utrudnienie w stosowaniu „prawa zatrzymania”, teraz ograniczenie roszczeń do kwoty pozostałego kapitału).
Najnowszy wyrok właściwie piętnuje te kontrpozwy jako nadużycie prawa – bo bank mógłby przecież osiągnąć to samo poprzez potrącenie, bez pozywania klienta . Składanie pozwu o coś, co już w dużej mierze otrzymało się w ratach, to nic innego jak działanie w złej wierze . Niestety, zamiast uderzyć się w pierś, niektóre banki wciąż wolą iść w zaparte.
Czy zatem wyrok TSUE ostudzi zapał pozwów-SLAPP? Banki stoją teraz przed wyborem drogi. Możliwe są dwa scenariusze:
Scenariusz optymistyczny: instytucje finansowe odczytają sygnał z Luksemburga prawidłowo i porzucą agresywną strategię zastraszania pozwami o gigantyczne sumy. Mogłyby skupić się na dochodzeniu jedynie realnie niespłaconej kwoty kapitału, częściej zgłaszać potrącenie wzajemnych roszczeń zamiast pozywać, a w przypadkach, gdy klient już spłacił cały kapitał – cofać pozwy w całości. Taki zwrot byłby też okazją do ocieplenia wizerunku: banki mogłyby zaproponować frankowiczom lepsze ugody i zakończyć wieloletni spór z częścią klientów na polubownych warunkach.
Scenariusz pesymistyczny: banki będą dalej brnąć w kontrpozwy o pełen kapitał, tłumacząc się koniecznością przerwania biegu przedawnienia . Innymi słowy – nic się nie zmieni, poza retoryką. Sektor może pozostać na wojennej ścieżce, próbując wykorzystać medialne zamieszanie do spowolnienia wypłat na rzecz frankowiczów. W tym wariancie SLAPP-y nie znikną, tylko zostaną nieco zmodyfikowane (np. bank pozwie o brakujący kapitał, nawet jeśli to 5 czy 10% kredytu, by zabezpieczyć swoje roszczenie). Taka postawa z pewnością nie poprawi reputacji banków – i prawdopodobnie zostanie w końcu ukrócona kolejnymi wyrokami sądowymi lub zmianą prawa, ale do tego czasu może narobić zamieszania.
Co wybiorą bankowcy? W oficjalnych komunikatach ZBP przebąkuje coś o tym, że wyrok TSUE będzie „impulsem do zawierania ugód”. To brzmi pięknie, lecz rzeczywistość pokaże, czy za słowami pójdą czyny. Jak na razie działania sektora – w postaci narracji o rzekomym „powrocie salda” – nie wróżą dobrze.
Zamieszanie w sądach: sędziowie szukają kierunku
Niepokojące jest to, jak szybko narracja bankowa przeniknęła do niektórych sądów. Na prawniczych forach krążą już pierwsze relacje z sal rozpraw po 19 czerwca. Niestety, wielu sędziów nie wczytało się dokładnie w treść wyroku TSUE, a zapamiętało głównie nagłówki z prasy, sugerujące koniec teorii dwóch kondykcji. W efekcie, w różnych częściach kraju zapadły lub szykują się rozstrzygnięcia w duchu interpretacji… korzystnej dla banków. Czyżby sędziowie rzeczywiście nie wiedzieli, co robić? A może to tylko przejściowy chaos informacyjny, który zostanie skorygowany, gdy opadnie kurz medialnej burzy?
Pierwsze sygnały nie napawają optymizmem. Przykładowo, w Sądzie Okręgowym w Krakowie – co ciekawe, właśnie tym, który zadał pytania prejudycjalne w sprawie C-396/24 – jeszcze przed publikacją wyroku jeden z sędziów dał do zrozumienia, że zamierza orzekać zgodnie z teorią salda. Już na dwa tygodnie przed ogłoszeniem wyroku TSUE sygnalizował stronom, że nie zasądzi pełnej kwoty dochodzonej przez frankowiczów według teorii dwóch kondykcji. Mało tego, stwierdził, że podobnie rozstrzygnąłby ewentualne powództwo banku – co wskazuje, iż cały wydział skłania się ku rozliczaniu netto. Innymi słowy, krakowski sąd planował „przyciąć” roszczenie konsumenta, tak by od razu uwzględnić to, co ten ewentualnie powinien zwrócić bankowi. To wyraźny ukłon w stronę teorii salda. Co z odsetkami należnymi kredytobiorcy? Tego sędzia już nie sprecyzował – możliwe, że i tu frankowicz mógłby stracić, bo jeśli zasądzona zostałaby tylko nadwyżka wpłat nad kapitałem, odsetki ustawowe dotyczyłyby mniejszej kwoty (albo biegłyby od późniejszej daty). Taka perspektywa budzi w środowisku frankowym uzasadniony niepokój.
Jeszcze inne pomysły zrodziły się w sądach na północy i zachodzie kraju. Z Torunia, Poznania i Olsztyna płyną informacje, że pojawiła się koncepcja, by powoływać biegłych sądowych do przeliczania rat wpłaconych we franku po ich historycznym kursie i zaliczania ich na poczet spłaty kapitału. Brzmi zawile? Bo takie właśnie jest. Taki proces przypominałby księgowe ćwiczenia z dekonstrukcji umowy kredytowej: biegły musiałby prześledzić każdą wypłaconą transzę kredytu i każdą ratę, przeliczyć je na wspólną walutę według odpowiednich kursów (tylko jakich? z dnia wpłaty? z dnia wypłaty? z dnia pozwu? – pytań jest mnóstwo ) i wyliczyć ostateczne saldo. Tego typu eksperymenty oznaczają nie tylko dodatkowe koszty (wynagrodzenie biegłego potrafi wynieść kilka tysięcy złotych), ale też ogromne opóźnienia w postępowaniach. Sprawy frankowe i tak trwają długo, a tu nagle wprowadza się nowy, skomplikowany etap. Mało tego, istnieje ryzyko, że do czasu apelacji sytuacja finansowa znów się zmieni (kolejne raty spłacone, zmiany kursów walut) i sąd II instancji będzie musiał wszystko liczyć od nowa – być może dochodząc do innego wyniku niż sąd I instancji. Taka księgowo-sądowa łamigłówka nikomu się nie opłaca, a już na pewno nie frankowiczom, którym marzył się szybki finał po korzystnym wyroku TSUE.
Sytuację komplikuje fakt, że polski Sąd Najwyższy wciąż stoi na gruncie teorii dwóch kondykcji. W tzw. dużej uchwale frankowej z 25 kwietnia 2024 r. (III CZP 25/22) SN zarekomendował właśnie to podejście do rozliczeń – każde roszczenie osobno. Podkreślił też, że roszczenia klienta o zwrot rat przedawniają się osobno, a roszczenie banku zaczyna przedawniać od momentu, gdy konsument zakwestionuje umowę. Jeśli więc teraz część sędziów pochopnie porzuci tę linię, powstanie chaos: co sąd, to obyczaj. Już widać pewien rozdźwięk: podczas gdy w Krakowie, Toruniu czy Olsztynie sędziowie skłaniają się ku saldu, są też sądy, które zachowują dotychczasową prokonsumencką postawę.
Przykładowo Szczecin od dawna słynął z korzystnych wyroków dla frankowiczów – według statystyk już parę lat temu niemal 98% spraw kończyło się tam wygraną kredytobiorców. Trudno przypuszczać, by tamtejsi sędziowie nagle masowo zmienili zdanie pod wpływem medialnych rewelacji. Podobnie Warszawa czy Gdańsk – duże ośrodki, gdzie orzecznictwo jest dość ugruntowane – prawdopodobnie będą ostrożniejsze w odchodzeniu od linii wyznaczonej przez SN i TSUE w poprzednich wyrokach.
Niemniej, pierwsze doniesienia niepokoją. Frankowicze pytają: czy to oznacza, że już teraz tracą pieniądze? Jeżeli sąd zastosuje teorię salda, to na krótką metę kredytobiorca może być stratny – np. nie otrzyma od razu pełnej kwoty wpłaconych rat z odsetkami, tylko czeka go potrącenie i ewentualna długa batalia o odsetki. W skrajnym przypadku może zostać obciążony kosztami biegłego, który tak naprawdę nie był konieczny, gdyby trzymać się prostego rozliczenia dwóch kondykcji.
Takie przypadki to dziś hipotetyczny czarny scenariusz, ale niestety realny, jeśli dezinformacja będzie się utrzymywać. Na szczęście prawnicy reprezentujący frankowiczów głośno dementują fałszywe interpretacje i edukują zarówno klientów, jak i sędziów, co naprawdę wynika z wyroku TSUE. Wskazują, że Trybunał nie zabronił konsumentom dochodzenia zwrotu wszystkich rat z odsetkami – wręcz przeciwnie, takie prawo wywodzi się z unijnej dyrektywy i wcześniejszych wyroków TSUE. Innymi słowy: frankowicze wciąż mają pełnię praw do odzyskania nadpłaconych pieniędzy, a wszelkie próby podważania tego faktu szybko zderzą się z twardą ścianą prawa UE.
Konsekwencje dla frankowiczów: straty czy nowa nadzieja?
W całym tym zamieszaniu łatwo zapomnieć, co jest sednem sprawy: praktyczne konsekwencje dla tysięcy rodzin spłacających kredyty we frankach. Czy mają się bać, czy cieszyć? Czy najnowsze wydarzenia oznaczają, że zaczną tracić pieniądze, czy przeciwnie – że otwiera się przed nimi szansa na szybsze i korzystniejsze rozliczenie z bankiem?
Zacznijmy od pozytywów. Wyrok TSUE to w gruncie rzeczy kolejny (bardzo mocny) klocek w prokonsumenckiej układance. Frankowicze zyskali dodatkową ochronę, która wcześniej nie była tak pewna. Teraz czarno na białym stwierdzono, że bank nie może żądać od nich pieniędzy, które już otrzymał w ratach. To oznacza koniec straszaka „jak unieważnisz umowę, będziesz musiał natychmiast oddać cały kredyt”. Dzięki temu wiele osób, które dotąd bały się pójść do sądu, może wreszcie się odważy – skoro prawo stoi po ich stronie tak jednoznacznie. Już samo usunięcie tego psychologicznego hamulca jest ogromną ulgą. Po wyroku TSUE nic złego nie stanie się frankowiczowi, który wygrywa sprawę: nie grozi mu żadna nagła egzekucja całej kwoty kredytu. Nawet jeśli coś będzie musiał oddać (bo np. spłacił mniej niż pożyczył), to sąd zadba, by odbyło się to w cywilizowany sposób – zapewne dopiero po uprawomocnieniu wyroku i z możliwością rozłożenia spłaty na raty. Krótko mówiąc, wygrana w sądzie ma definitywnie oznaczać koniec problemów z kredytem, a nie początek nowych.
Kolejnym plusem jest perspektywa skrócenia procesu. Skoro TSUE zamknął drogę do pewnych manewrów banków (jak prawo zatrzymania czy żądanie wynagrodzenia za kapitał), sprawy sądowe stały się prostsze pod względem prawnym. Teraz doszła klarowność co do rozliczenia: sąd nie musi już głowić się, czy najpierw zasądzić wszystko dla konsumenta, a potem czekać na pozew banku – bo z góry wiadomo, że roszczenie banku jest ograniczone do niezapłaconej części kapitału. Teoretycznie można więc było oczekiwać, że sądy szybciej wydadzą wyroki, a banki może nawet odstąpią od części procesów (po co pozywać o grosze brakującego kapitału, jeśli klient spłacił prawie całość?). Być może doczekamy się też bardziej systemowych rozwiązań: mówi się o tzw. ustawie frankowej, która ma umożliwić potrącenia wzajemnych roszczeń po unieważnieniu umowy zgodnie z duchem wyroku „Lubrecznik”. Ba, trwają prace nad informatycznym narzędziem dla sądów – cyfrowym asystentem sędziego – z modułem do kalkulacji rozliczeń po unieważnieniu umowy . Wszystko to daje nadzieję, że cały proces dochodzenia sprawiedliwości stanie się dla frankowiczów mniej uciążliwy.
Nie można jednak przymykać oka na potencjalne negatywy – zwłaszcza te krótkoterminowe. Wspomniane zamieszanie interpretacyjne może oznaczać, że część frankowiczów tymczasowo dostanie w sądzie mniej, niż oczekiwali. Jeśli sędzia niesłusznie „przytnie” kwotę zwrotu według teorii salda, konsument może nie otrzymać od razu wszystkich nadpłaconych rat z odsetkami. Będzie musiał albo apelować, albo czekać na rozliczenie po prawomocnym zakończeniu obu spraw (jego i banku) – co wydłuży cały proces i de facto zamrozi część należnych mu środków. W tym sensie frankowicz traci pieniądze, bo czas to też pieniądz: np. statystyczne odsetki ustawowe to obecnie ponad 12% rocznie, więc każdy rok opóźnienia wypłaty 100 tys. zł to ~12 tys. zł realnej straty w kieszeni konsumenta. Poza tym koszty: powołanie biegłego, dodatkowe rozprawy – to wszystko generuje wydatki, które w finalnym rozrachunku mogą obciążyć nawet wygrywającego kredytobiorcę (bo np. sąd może stwierdzić, że skoro konsument „przegrał” część żądania przez potrącenie, to nie należy mu się zwrot pełnych kosztów procesu). Tego rodzaju pułapki są powodem do alarmu. Frankowicze muszą być czujni i wraz ze swoimi pełnomocnikami aktywnie reagować na każdy sygnał, że sąd zmierza w złym kierunku. Na szczęście – powtórzmy to raz jeszcze – prawo jest po ich stronie. Nawet jeśli na pierwszej rozprawie padnie propozycja biegłego czy „dziwne” komentarze sędziego, ostatecznie liczy się wyrok prawomocny, a ten prędzej czy później będzie musiał respektować wytyczne TSUE. Każdy sędzia wie, że unijna dyrektywa 93/13 ma prymat i nie można jej podważać przez lokalne interpretacje. Dlatego obecny chaos zapewne okaże się przejściowy.
Na dziś praktyczny skutek dla frankowiczów jest taki, że muszą uzbroić się w cierpliwość i ostrożność. Jeśli ich sprawa jest w toku – warto dopytać prawnika, czy nie złożyć już teraz oświadczenia o potrąceniu (aby uprzedzić ruch banku). Jeśli bank złożył przeciw nim pozew o całość kapitału – wyrok TSUE daje podstawę, by wnosić o oddalenie takiego powództwa w zakresie nadpłaconym. Innymi słowy: frankowicz nie powinien teraz stać biernie. Paradoksalnie, wyrok TSUE to bat przede wszystkim na banki, ale w krótkim okresie to konsumenci i ich prawnicy muszą pilnować, by ten bat został właściwie użyty. W grę wchodzą duże pieniądze – zarówno odsetki od dziesiątek tysięcy zwracanych złotych, jak i koszty sądowe czy opłaty za opinie biegłych. Gra jest więc warta świeczki, by dopilnować, że wygrana będzie pełna, a nie połowiczna.
Czas decyzji – deeskalacja czy dalsza wojna?
Obserwując tę sytuację z lotu ptaka, dochodzimy do wniosku, że stoimy na rozdrożu. Banki muszą zdecydować, czy zaakceptują rzeczywistość prawną i postarają się minimalizować straty w sposób fair (np. poprzez ugody i potrącenia), czy też wybiorą drogę konfrontacji i dezinformacji do samego końca. Dotychczasowa strategia opierania się faktom przypomina słynne powiedzenie: „żadne krzyki i płacze nas nie przekonają, że białe jest białe…”. Bankowcy przez lata uparcie wierzyli w ważność swoich umów frankowych mimo narastającej lawiny wyroków przeciw nim. Teraz, mimo jednoznacznego stanowiska TSUE, wciąż próbują przedstawiać je jako korzystne dla siebie. To ostatnia deska ratunku – próba opóźnienia nieuchronnego. Jednak ile mogą zyskać, a ile ryzykują?
Jeśli banki nie opamiętają się, konsekwencje mogą być dla nich gorsze, niż gdyby od razu pogodziły się z wyrokiem. Frankowicze są dziś bardziej świadomi swoich praw niż kiedykolwiek. Mają za sobą serię wygranych w TSUE i SN, a także ogromny odsetek wygranych w sądach powszechnych (prawie 98% spraw wygrywają klienci! ). Próby mataczenia narracją mogą tylko chwilowo namieszać – koniec końców prawda zwycięży w orzecznictwie. W międzyczasie banki ryzykują, że zraziwszy do siebie nawet ugodowo nastawionych kredytobiorców, doprowadzą do jeszcze większej fali pozwów. Im bardziej sektor straszy i przeciąga, tym bardziej motywuje kolejnych frankowiczów do pójścia do sądu.
Z kolei dla frankowiczów nadszedł czas, by dmuchać na zimne, ale działać odważnie. Ci, którzy wstrzymywali się dotąd ze pozwem, bo obawiali się natychmiastowej zapłaty dużej kwoty, już wiedzą, że prawo zabrania takich niespodzianek. Nie warto jednak popadać w euforię – lepiej konsekwentnie doprowadzić swoją sprawę do końca, pilnując każdego etapu. W razie niejasności wyroku pierwszej instancji – apelacja. W razie kontrpozwu banku – wykazywanie (powołując się na TSUE), że jest on bezzasadny w części przekraczającej niespłacony kapitał. Cierpliwość i merytoryczna walka to strategia, która do tej pory przynosiła frankowiczom sukcesy, i nic nie wskazuje, by teraz miało być inaczej.
Podsumowując, najnowszy wyrok TSUE to dla frankowiczów przede wszystkim tarcza i nadzieja, choć okraszona nutą chaosu na starcie. Banki zmieniają taktykę, próbując wykorzystać moment zamieszania – ale to od niezawisłości sądów i czujności konsumentów zależy, czy ta taktyka się powiedzie. Sędziowie w Polsce stoją przed niełatwym zadaniem połączenia wskazań TSUE z rodzimym prawem i własnym sumieniem. Niektórzy zareagowali nerwowo, inni ze spokojem – czas wyrówna te różnice. A pieniądze? Ostatecznie frankowicze nie powinni ich stracić, jeśli wytrwają. Wręcz przeciwnie – dzięki determinacji mogą zyskać pełnię należnych świadczeń i sprawiedliwość, na którą czekali latami. Qui pro quo wyjaśni się zapewne w ciągu najbliższych miesięcy. Ta historia to także lekcja, że w erze natłoku informacji trzeba oddzielać fakty od interpretacji. Wyrok TSUE jest faktem – i to faktem korzystnym dla konsumentów. Cała reszta to szum, który w końcu ucichnie, ustępując miejsca nowemu status quo. A to – miejmy nadzieję – będzie już czas, gdy toksyczny spór frankowy zacznie przechodzić do historii, ku pożytkowi zarówno kredytobiorców, jak i rozsądnych, dalekowzrocznych banków.