W ostatnich tygodniach obserwujemy wysyp artykułów promujących stanowisko sektora bankowego w kwestii WIBOR-u. Nie dzieje się to przypadkowo – kontekst jest gorący. Po pierwsze, 11 czerwca 2025 r. przed TSUE odbyła się pierwsza rozprawa dotycząca kredytów hipotecznych ze stawką WIBOR (sprawa C-471/24). Pytania prejudycjalne zadane przez polski sąd dotyczą tego, czy dyrektywa 93/13/EWG o nieuczciwych warunkach w umowach konsumenckich ma zastosowanie do umów opartych na zmiennej stopie powiązanej z WIBOR, pomimo że wskaźnik ten jest regulowany prawem krajowym i unijnym (rozporządzeniem BMR). Stawka jest ogromna – jeżeli TSUE potwierdzi możliwość badania uczciwości takich umów, może to otworzyć drogę do unieważniania lub „odwiborywania” kredytów złotowych na masową skalę. Banki doskonale o tym wiedzą.
Po drugie, lawinowo rośnie liczba pozwów krajowych kwestionujących WIBOR w umowach kredytowych. Według danych Związku Banków Polskich, na koniec maja 2025 r. toczyło się już 1111 spraw sądowych dotyczących zastosowania WIBOR w kredytach o zmiennym oprocentowaniu. Choć jak dotąd zapadły tylko 24 prawomocne wyroki – wszystkie korzystne dla banków – to sam fakt tak licznych pozwów świadczy o rosnącej determinacji konsumentów, by podważać te klauzule. W tle mamy też świeże, precedensowe rozstrzygnięcia w Polsce. W grudniu 2024 r. Sąd Okręgowy w Suwałkach po raz pierwszy usunął WIBOR z umowy kredytu hipotecznego, pozostawiając do spłaty wyłącznie kapitał. Jeszcze wcześniej sądy zaczęły udzielać zabezpieczeń w postaci zawieszenia spłaty odsetek opartych o WIBOR (np. postanowienie sądu w Katowicach obniżające czasowo ratę z 6,7 tys. do 1,7 tys. zł). Widać zatem, że front sporów o WIBOR jest otwarty, a sytuacja daleka od stabilnej równowagi, jaką chciałyby widzieć banki.
Po trzecie, czerwcowa rozprawa przed TSUE skupiła ogromną uwagę mediów i opinii publicznej. Wielu komentatorów zapowiadało ją wręcz jako przełomowy moment w sporach o WIBOR. Choć wyrok TSUE zapadnie dopiero pod koniec 2025 lub w 2026 roku, już sama perspektywa możliwego prokonsumenckiego orzeczenia jest dla banków niepokojąca. Można zauważyć, że banki oraz powiązane z nimi środowiska rozpoczęły medialną ofensywę, by jeszcze przed wyrokiem ukształtować korzystną dla siebie narrację. W mediach finansowych pojawiają się opinie uspokajające, że „polskie sądy i tak oddalają pozwy o WIBOR”, że klauzule oprocentowania były sformułowane precyzyjnie, a obowiązki informacyjne zostały spełnione . Autorami wielu z tych publikacji są osoby związane z sektorem – prawnicy banków, eksperci uczestniczący w pracach nad wskaźnikami referencyjnymi, czy przedstawiciele instytucji finansowych. To właśnie w tym kontekście należy rozpatrywać artykuł „Kto nakleja etykietę? Podział ról w przekazaniu informacji na temat WIBOR”, opublikowany 4 lipca 2025 r. jako opinia na portalu Business Insider Polska. Przyjrzyjmy się mu bliżej, gdyż stanowi on modelowy przykład pro-bankowej narracji, wymagającej sprostowania faktów i logicznej analizy.
Analiza artykułu „Kto nakleja etykietę?” – punkt po punkcie
Tekst autorstwa Marcina Bartczaka i Marka Trzosa-Rastawieckiego – prawników, partnerów kancelarii ITMA – już w tytule sugeruje przewodni motyw: metaforę etykiety na jogurcie. Autorzy starają się przekonać czytelnika, że podział obowiązków informacyjnych w przypadku WIBOR jest analogiczny do relacji producent–sklep w sprzedaży produktu spożywczego. Bank ma być jedynie „sklepem” oferującym kredyt zewnętrzny (produkt z WIBOR-em), zaś „producentem” wskaźnika jest jego administrator (GPW Benchmark). To administrator – twierdzą autorzy – nakleja „etykietę” na swój produkt, publikując wszelkie informacje o konstrukcji i metodologii indeksu, np. w formie Regulaminu Stawek Referencyjnych WIBID i WIBOR . Bank zgodnie z prawem (art. 29 ustawy o kredycie hipotecznym) musi jedynie wybrać wskaźnik od licencjonowanego administratora i na tym jego rola się kończy. Według Bartczaka i Trzosa-Rastawieckiego nic nie stało na przeszkodzie, by „dociekliwy konsument” sam znalazł te informacje, skoro bank odesłał go do wspomnianego regulaminu. Czy jednak taka narracja wytrzymuje konfrontację z faktami, prawem i zdrowym rozsądkiem? Poniżej przedstawiamy kluczowe tezy autorów i nasze polemiczne komentarze.
Czy konsumenci nie kwestionują WIBOR-u jako takiego?
Autorzy zaczynają od relacji z rozprawy przed TSUE, podkreślając, że pełnomocnik konsumenta „zaznaczył, że do samego wskaźnika WIBOR nie ma żadnych zarzutów” i nie kwestionuje prawa banku do jego zastosowania w umowie. Ma to sugerować, że nawet strona powodowa przyznaje legalność i poprawność WIBOR-u oraz jego użycia. Jednak jest to uogólnienie na wyrost, a w kontekście całej sprawy – pewna manipulacja. Prawdą jest, że konsumenci pozywający banki nie twierdzą, iż sam wskaźnik WIBOR jest „nielegalny” czy sprzeczny z przepisami BMR, bo to byłoby trudne do obrony (KNF dopuściła go do stosowania, a GPW Benchmark ma licencję). Istotą ich zarzutów jest co innego: czy mechanizm ustalania oprocentowania opartego o WIBOR został uczciwie i jasno przedstawiony klientom i czy klauzula WIBOR nie powoduje nierównowagi kontraktowej. Innymi słowy, nawet zgodny z prawem wskaźnik może być użyty w sposób abuzywny, jeśli konsument nie był świadomy istotnych cech jego działania. Pełnomocnik w TSUE nie „pochwalił” WIBOR-u – on jedynie zawęził spór do kwestii przejrzystości i rzetelności umowy, co jest standardową strategią prawną. Bartczak i Trzos-Rastawiecki, pisząc że wynika z tego „iż WIBOR jest zgodny z rozporządzeniem BMR, a jego użycie w umowie ma podstawę prawną”, mieszają dwie płaszczyzny: legalności wskaźnika i uczciwości postanowienia umowy. To, że coś jest formalnie dozwolone (np. indeks referencyjny zatwierdzony przez regulatora) nie oznacza automatycznie, że umowa z konsumentem spełnia wymogi pełnej transparentności i równowagi kontraktowej wymaganej przez dyrektywę 93/13/EWG.
„Ciekawe rozumowanie” – czy aby na pewno?
Zdaniem autorów cała argumentacja konsumenta „sprowadza się do tego, że WIBOR nie odzwierciedla rzeczywistej stopy procentowej, po jakiej banki lokują między sobą depozyty”. Konsument utrzymuje, że informacja o tym, iż transakcji międzybankowych jest bardzo mało, była kluczowa przy podejmowaniu decyzji o kredycie – bo gdyby wiedział, jak naprawdę wyznaczany jest WIBOR (że to głównie deklaracje banków, nie faktyczny koszt pieniądza), to nie zaciągnąłby takiego zobowiązania. Autorzy komentują ten zarzut z przekąsem: „Ciekawe rozumowanie.”. Trudno o bardziej lekceważący ton wobec argumentu, który leży u podstaw wielu pozwów. A przecież ta logika – wyśmiewana przez autorów – jest sednem problemu ochrony konsumenta. Czy klient, mając pełnię wiedzy o charakterze wskaźnika, który zdeterminować miał koszt jego wieloletniego kredytu, mógł podjąć inną decyzję? Mec. Sebastian Frejowski, reprezentujący kredytobiorcę w postępowaniu przed TSUE, stwierdził jasno: „Bank nie wykonał wymaganych prawem obowiązków informacyjnych względem wskaźnika WIBOR… Sugeruje, że bank nie poinformował odpowiednio konsumenta o tym, jak ustalany jest wskaźnik WIBOR. Argumentuje, że gdyby rzetelnie przekazał informacje w tym zakresie, kredytobiorca miałby szansę rozważyć, czy jest zainteresowany umową”. To właśnie to rozumowanie wydaje się oczywiste i zdroworozsądkowe. Konsument nie twierdzi, że WIBOR jest „zły” sam w sobie, ale że nie poinformowano go uczciwie o charakterze tego parametru, co wpłynęło na jego decyzję i stanowi naruszenie obowiązków banku. Bagatelizowanie tego przez nazwanie argumentu „ciekawym” to retoryczna zagrywka, która nie zmienia faktu, że prawo wymaga od banku pełnej transparentności wobec klienta. Jeśli jej zabrakło – umowa może być podważona jako nieuczciwa.
Czy klienta nie interesuje, jak wyliczany jest WIBOR?
Bartczak i Trzos-Rastawiecki kreślą scenkę hipotetycznego kredytobiorcy. Piszą, że większość osób kupujących mieszkanie na kredyt z zmiennym oprocentowaniem nie wnika w szczegóły formuły indeksu. „Zakładamy, że przeciętnego kredytobiorcy nie interesuje sposób wyznaczania wskaźnika. Ważne jest, by mieć łatwy dostęp do jego wartości i znać wpływ zmian na wysokość zobowiązania” – twierdzą autorzy. Próbują w ten sposób dowieść, że brak szczegółowej wiedzy o metodologii WIBOR nie jest żadnym problemem, skoro liczy się tylko wysokość raty i dostępność notowań. To rozumowanie jest jednak nazbyt uproszczone i niebezpieczne. Owszem, przeciętny klient nie jest finansistą i nie będzie samodzielnie analizował wzorów matematycznych ani definicji stopy referencyjnej – ale właśnie dlatego ciąży na banku obowiązek udzielenia rzetelnych wyjaśnień. Dyrektywa 93/13 i orzecznictwo TSUE dotyczące transparentności warunków umów kredytowych (znane z afery kredytów frankowych) wskazują, że konsument musi mieć przedstawione w sposób zrozumiały mechanizm działania klauzuli wpływającej na jego zobowiązanie finansowe, tak aby mógł ocenić konsekwencje ekonomiczne. Jeżeli WIBOR może w określonych warunkach gwałtownie wzrosnąć (co zresztą nastąpiło – w 2020 r. mieliśmy niemal zerowe stopy, by w 2023 r. WIBOR 3M sięgał ~6,75% ), to klient powinien wiedzieć dlaczego i od czego zależy zmiana stawki. Bagatelizowanie tej potrzeby informacyjnej jest sprzeczne z filozofią prawa konsumenckiego. Argument autorów, że „to jak z miarą odległości – niewiele osób pamięta, że metr to droga przebyta przez światło…, a jednak bez przeszkód posługujemy się tą jednostką”, jest chybiony. Metr jest stałą miarą fizyczną – jego definicja nie wpływa na to, ile kto płaci za kupowane mieszkanie. Natomiast WIBOR jest zmiennym elementem umowy finansowej, który bezpośrednio wpływa na koszt kredytu. Konsument nie musi znać wzoru na WIBOR, ale musi rozumieć ryzyka z nim związane – np. że jest to stopa ustalana przez banki deklaratywnie, zależna od sytuacji rynkowej i polityki monetarnej, potencjalnie niestabilna. Autorzy zdają się sugerować, że klientowi wystarczy wiedzieć, gdzie w serwisie internetowym sprawdzić aktualny WIBOR i jak bardzo wzrośnie rata, jeśli WIBOR wzrośnie o X punktów. To zdecydowanie zbyt wąskie podejście do standardu transparentności.
Metafora jogurtu i „etykiety” – dlaczego to nietrafione porównanie
Centralnym motywem polemicznego tekstu Bartczaka i Trzosa-Rastawieckiego jest analogia do sklepu spożywczego. Autorzy pytają retorycznie: „Dociekliwy konsument chce dokładnie wiedzieć, jak tworzony jest wskaźnik… Podobnie bywa przy zakupie jogurtu: dla 99 proc. ludzi jogurt to po prostu jogurt – sprawdzają datę ważności i wkładają do koszyka. Są jednak i tacy, którzy wnikliwie czytają etykietę. Mają do tego prawo, tylko kto ma im przekazać informacje? Kasjerka? Kierownik sklepu? Nie. Informacje powinny znaleźć się na etykiecie i pochodzić od producenta” . Następnie autorzy stwierdzają: „Tak samo jest z WIBOR-em… sklepem jest bank, a producentem – GPW Benchmark… Przy wskaźnikach referencyjnych ‘producentem’ jest administrator, który ma obowiązek publikować swoistą ‘etykietę’ wskaźnika: oświadczenie i opis kluczowych elementów metody” . Na pierwszy rzut oka porównanie wydaje się zgrabne – bank jako sprzedawca korzysta z zewnętrznego „produktu” (WIBOR) i nie odpowiada za szczegóły jego składu, tak jak sklep spożywczy nie odpowiada za skład jogurtu. Jednak to porównanie jest fundamentalnie wadliwe, ponieważ umowa kredytowa to nie jest jogurt z półki supermarketu.
Po pierwsze, skala konsekwencji: Jogurt kosztuje kilka złotych i ewentualna pomyłka co do jego składu ma ograniczony wpływ na konsumenta. Tymczasem kredyt hipoteczny to wieloletnie zobowiązanie na setki tysięcy złotych, gdzie nawet drobne różnice w oprocentowaniu przekładają się na dziesiątki tysięcy złotych kosztów. Konsument ma prawo oczekiwać znacznie wyższego standardu informacji przy podpisywaniu umowy, niż klient kupujący produkt spożywczy.
Po drugie, odpowiedzialność sprzedawcy: Sklep spożywczy faktycznie nie produkuje jogurtu, ale nie jest też całkiem zwolniony z odpowiedzialności. Gdyby produkt był zepsuty albo niebezpieczny, sklep również ponosi pewne obowiązki (choćby wycofania go ze sprzedaży, poinformowania klientów, itp.). W przypadku kredytu bank jest stroną umowy i podmiotem profesjonalnym. To bank konstruuje umowę i wybiera, jakie elementy do niej włączyć. WIBOR został wprowadzony do umów z inicjatywy banków, bez indywidualnych negocjacji z konsumentami. Banki robiły to, bo WIBOR był dla nich korzystnym, standardowym miernikiem kosztu pieniądza. Nie można więc stawiać banku w roli biernego sprzedawcy, który tylko „wykłada na półkę cudzy produkt”. Bank tworzy produkt finansowy, którego częścią jest WIBOR – i odpowiada za całość tego produktu wobec klienta. Próba zepchnięcia pełnej odpowiedzialności na administratora indeksu jest ucieczką od kontraktowej roli banku.
Po trzecie, dostępność informacji: W sklepie informacje na etykiecie są fizycznie przyklejone do produktu – każdy klient może je przeczytać w momencie zakupu. A jak to wyglądało przy kredytach z WIBOR? W umowach najczęściej znajduje się lakoniczne stwierdzenie, że oprocentowanie stanowi sumę marży i stawki WIBOR (np. 3M) określanej jako stopa referencyjna rynku międzybankowego. Niektórzy kredytobiorcy mogli otrzymać od banku krótką definicję WIBOR-u czy ogólnikowe ulotki, ale szczegółowa „etykieta” w postaci regulaminu GPW Benchmark z metodologią WIBOR-u bynajmniej nie była załączana do umowy ani wręczana klientowi przy podpisaniu. Autorzy przyznają, że bank „odesłał klienta właśnie do tego [zewnętrznego] źródła” . Innymi słowy, klient musiałby sam znaleźć i przestudiować obszerny dokument techniczny opublikowany gdzieś na stronie GPW Benchmark. Czy naprawdę można oczekiwać tego od przeciętnego konsumenta, często starszej osoby lub kogoś bez specjalistycznej wiedzy? Porównywanie tego do czytania etykiety jogurtu na półce jest nieadekwatne. Informacje na temat WIBOR-u były de facto ukryte za murem technicznego żargonu i dostępne głównie dla wtajemniczonych – co stoi w sprzeczności z celem regulacji konsumenckich wymagających jasności i zrozumiałości klauzul umownych.
Po czwarte, kto realnie ma udzielić informacji: Autorzy pytają retorycznie, czy kasjerka lub kierownik sklepu mają objaśniać skład jogurtu. Odpowiedź brzmi: nie, bo od tego jest etykieta producenta. Ale w przypadku kredytu, rolą „kasjerki” (doradcy bankowego) jest właśnie wyjaśnienie klientowi warunków umowy. Bank, zawierając umowę, ma obowiązek działać z najlepiej pojętym interesem i transparentnością wobec konsumenta. Jeśli pewne aspekty produktu (kredytu) są skomplikowane, tym bardziej to na banku ciąży obowiązek, by jasno je objaśnić. Wyobraźmy sobie, że sprzedawca w sklepie widzi, że klient kupuje drogi produkt finansowy o złożonym składzie – czy naprawdę powinien milczeć, bo „etykieta jest gdzie indziej”? W realiach kredytowych bank pełni rolę doradcy i sprzedawcy jednocześnie– nie może chować się za „etykietą” dostawcy indeksu, bo dla klienta to bank jest twarzą produktu.
Podsumowując, metafora jogurtu chybia celu. Zamiast rozproszyć wątpliwości, obnaża jedynie protekcjonalne podejście – sugeruje, że konsumenci czepiają się szczegółów, tak jakby domagali się od kasjerki znajomości receptury jogurtu. W rzeczywistości konsumenci żądają elementarnej transparentności co do kosztu swojego kredytu, co jest uzasadnionym oczekiwaniem przy zobowiązaniu na dziesiątki lat.
Podział ról według BMR vs. odpowiedzialność banku wobec konsumenta
Autorzy „Kto nakleja etykietę?” powołują się na rozporządzenie BMR (EU 2016/1011), które reguluje funkcjonowanie wskaźników referencyjnych, takich jak WIBOR, w UE. Twierdzą oni, że jednym z kluczowych założeń BMR jest „jasny podział ról i odpowiedzialności przy tworzeniu wskaźników referencyjnych”. Zgodnie z tą logiką: administrator indeksu (GPW Benchmark) odpowiada za zgodność z prawem, metodologię i udostępnienie pełnych informacji, zaś bank jako „podmiot stosujący wskaźnik” ma tylko upewnić się, że wskaźnik pochodzi od licencjonowanego administratora. Autorzy ostrzegają, że ewentualne orzeczenie TSUE „przenoszące te obowiązki na bank” zakłóciłoby ten system i stało w sprzeczności z założeniami BMR, co byłoby złe dla perspektyw udzielania nowych kredytów o zmiennym oprocentowaniu .
Ta argumentacja jest jednak mocno jednostronna i pomija szerszy kontekst prawny. Nikt nie neguje, że BMR nałożył na administratora WIBOR-u obowiązki związane z metodologią i transparentnością indeksu. Dzięki temu mamy dziś formalnie wyższy standard jakości wskaźnika (GPW Benchmark musi m.in. publikować szczegółowy opis metody, procedury kontroli, itp.). Ale rozporządzenie BMR nie zwalnia banków z obowiązków informacyjnych wobec konsumentów na gruncie prawa krajowego i unijnego. Mówiąc obrazowo: BMR reguluje, jak ma być wytwarzany „produkt” (WIBOR), aby był rzetelny i stabilny systemowo. Natomiast dyrektywa 93/13/EWG oraz krajowe ustawy (np. ustawa o kredycie konsumenckim, ustawa o kredycie hipotecznym) regulują, jak ten „produkt” ma być sprzedawany konsumentowi, aby było to uczciwe i transparentne. To są dwa uzupełniające się porządki prawne, a nie sprzeczne ze sobą.
Argument, że zastosowanie dyrektywy 93/13 do umów z WIBOR-em „zaburzyłoby system BMR”, jest chybiony. TSUE nie ma zamiaru oceniać technicznej zgodności WIBOR-u z prawem ani przenosić obowiązków administratora na bank – tylko rozstrzygnąć, czy fakt istnienia regulacji sektorowych (BMR, ustawa o kredycie hipotecznym art. 29) uniemożliwia ocenę uczciwości umowy według standardów ochrony konsumenta. Wszystko wskazuje na to, że nie uniemożliwia – bo inaczej sektor finansowy zyskałby wygodną „tarczę” przed odpowiedzialnością. Mec. Frejowski wprost nazywa „kuriozalną argumentację, że jeżeli WIBOR został uznany za kluczowy wskaźnik referencyjny, to podmioty go stosujące w umowach z konsumentami są zwolnione z obowiązków informacyjnych” . Przecież celem BMR wcale nie było uchylenie ochrony konsumentów, a jedynie zapewnienie stabilności i przejrzystości indeksów na rynkach finansowych po aferze LIBOR/EURIBOR. W samym rozporządzeniu BMR znajdziemy motywy mówiące o konieczności przywrócenia zaufania do indeksów i ochrony uczestników rynku przed nadużyciami. Konsumenci korzystający z kredytów hipotecznych są ostatecznymi adresatami tych mechanizmów ochronnych, nawet jeżeli BMR nie reguluje wprost relacji bank–klient.
Reasumując: banki nie mogą zasłaniać się zgodnością z BMR, by uchylić się od wymogów dyrektywy 93/13 i krajowych przepisów konsumenckich. Podział ról jest jasny – administrator dostarcza rzetelny wskaźnik i ujawnia o nim informacje, a bank ma obowiązek tak te informacje wykorzystać i przekazać, by klient podjął świadomą decyzję. Jeśli tego zabrakło, konsekwencją może być uznanie klauzuli za nieuczciwą, nawet przy wskaźniku formalnie legalnym. Żadne założenia BMR nie stoją temu na przeszkodzie. Twierdzenie, że ewentualny prokonsumencki wyrok TSUE „byłby złym sygnałem dla nowych kredytów” , brzmi jak próba wywarcia presji: straszy się opinię publiczną, że chronienie konsumentów zrujnuje rynek. Tymczasem należy zapytać: czy rynek, który opierał się na niepełnej informacji i jednostronnym dyktacie warunków, zasługuje na ochronę kosztem klientów? Zdrowy, stabilny system finansowy to taki, w którym obie strony umowy działają w zaufaniu i uczciwości – a tego właśnie domagają się klienci w sporach o WIBOR.
Kim są autorzy tekstu i jaki jest kontekst ich opinii?
Artykuł „Kto nakleja etykietę?” został przedstawiony jako niezależna opinia ekspertów na łamach Business Insider Polska. Warto jednak przyjrzeć się autorom i ich powiązaniom, bo rodzi to pytania o neutralność przekazu. Marcin Bartczak i Marek Trzos-Rastawiecki to partnerzy warszawskiej kancelarii ITMA, wyspecjalizowanej m.in. w tematyce rynku finansowego i wskaźników referencyjnych. Kancelaria ITMA brała udział w reformie stawek WIBOR. Co więcej, z publikacji medialnych wynika, że mec. Bartczak jest „uczestnikiem prac nad kluczowymi standardami rynkowymi w zakresie instrumentów finansowych i wskaźników” , a kancelaria ITMA ściśle współpracuje z sektorem bankowym. Nic dziwnego, że analizy ITMA często pokrywają się z stanowiskiem Związku Banków Polskich – np. raport ITMA potwierdził komunikat ZBP, iż dotychczasowe wyroki w sprawach WIBOR są w większości korzystne dla banków. Ba, sami autorzy chwalą się w mediach, że „w przeważającej większości rozstrzygnięć sądy uznają, że banki należycie realizują obowiązki informacyjne” i że linia orzecznicza kształtuje się po myśli sektora bankowego . W istocie Bartczak i Trzos-Rastawiecki to niezwykle aktywni komentatorzy sceny WIBOR: publikują artykuły w prasie prawniczej i biznesowej, udzielają wywiadów, a ich przekaz jest zawsze spójny – wszystko z WIBOR-em jest w porządku, konsumenci nie mają podstaw do roszczeń, a alarmistyczne głosy to dezinformacja. Przykładowo, pojawiają się wypowiedzi mec. Bartczaka, że „katalog rzekomych uchybień banków przy kredytach opartych na WIBOR jest krótki i powtarzalny… nowe pozwy powielają zarzuty, więc można oczekiwać podobnej linii orzecznictwa” . Takie słowa mogą budzić wątpliwości, czy to jeszcze komentarz eksperta, czy już element strategii komunikacyjnej sektora zniechęcający klientów od pozywania banków.
W Rzeczpospolitej Bartczak i Trzos-Rastawiecki publikowali podobne treści – 11 czerwca 2025 r. (w dniu rozprawy TSUE) ukazał się ich artykuł pod sugestywnym tytułem: „WIBOR? Polskie sądy nie czekają na Trybunał”, przekonujący że krajowe sądy masowo oddalają pozwy i nie dostrzegają w WIBOR-ze naruszeń prawa. Z kolei w portalu Infor.pl zamieszczono polemikę autorstwa mec. Bartczaka zatytułowaną „Nie ma jeszcze wyroku TSUE w sprawie WIBOR!”, tonującą entuzjazm po korzystnej dla frankowiczów decyzji TSUE (szeroko komentowanej w kontekście analogii do WIBOR). Ten skoordynowany wysyp publikacji w różnych mediach, o zbliżonym wydźwięku, trudno uznać za przypadek. Raczej wygląda to na zorganizowaną kampanię informacyjną, mającą uprzedzić ewentualne negatywne dla banków skutki orzeczeń i ukształtować percepcję społeczną, że roszczenia klientów są bezzasadne. Oczywiście, każda grupa interesu ma prawo do przedstawiania swojego stanowiska publicznie. Problem pojawia się wtedy, gdy przekaz ten próbuje ubrać się w szaty neutralnej, obiektywnej analizy, podczas gdy de facto jest głosem jednej strony sporu, obarczonym konfliktem interesów. W przypadku tekstu „Kto nakleja etykietę?” informacja o tym, że autorzy reprezentują kancelarię od lat związaną z tematyką WIBOR (a pośrednio z bankami), jest podana w zasadzie tylko w podpisie (jako „partnerzy w kancelarii ITMA”). Przeciętny czytelnik może nie zdawać sobie sprawy, jak bardzo stronnicza jest to perspektywa.
Profesjonalna ocena: neutralna opinia czy element narracji korzystnej dla banków?
Podsumowując naszą analizę, rodzi się pytanie, czy artykuł „Kto nakleja etykietę?” rzeczywiście zasługuje na miano neutralnej opinii eksperckiej, czy też stanowi część szerszej strategii komunikacyjnej ukierunkowanej na obronę interesów sektora bankowego. Naszym zdaniem odpowiedź jest jednoznaczna. Choć tekst jest napisany językiem fachowym i sprawia wrażenie analizy prawno-ekonomicznej, to w istocie prezentuje jednostronny, wybiórczy obraz sytuacji, zgodny z linią obrony banków.
Po pierwsze, czas publikacji i jej kontekst sugerują z góry założony cel: wpłynąć na narrację tuż po rozprawie TSUE i przed spodziewanym wysypem kolejnych pozwów. Artykuł zdaje się mówić konsumentom: „Nie zawracajcie sobie głowy pozwami, bo i tak nic nie wskóracie – spójrzcie, nawet eksperci twierdzą, że wszystko jest OK”. Taki przekaz może mieć efekt mrożący na mniej zdeterminowanych kredytobiorców, co leży wyłącznie w interesie banków.
Po drugie, retoryka użyta przez autorów – lekceważenie argumentów konsumentów (określenia w stylu „ciekawe rozumowanie” ), protekcjonalne metafory (porównanie kredytobiorcy dociekającego prawdy o WIBOR-ze do klienta wczytującego się w etykietę jogurtu ) – wskazuje, że celem nie jest obiektywne zważenie racji obu stron, lecz zdyskredytowanie zarzutów wobec banków. Trudno uznać taki ton za przejaw neutralnej analizy. To raczej element polemiki prasowej prowadzonej w interesie określonej strony sporu.
Po trzecie, pominięcie kluczowych aspektów praw konsumenta w narracji autorów jest znamienne. W całym tekście nie pada ani razu stwierdzenie, że bank mógł cokolwiek zaniedbać wobec klienta – winy szuka się wyłącznie w „nadzmiernych oczekiwaniach” kredytobiorców. Nie wspomina się o dyrektywie 93/13 ani bogatym orzecznictwie TSUE dotyczącym transparentności klauzul zmiennego oprocentowania (np. w sprawach hiszpańskich czy rumuńskich dotyczących indeksów referencyjnych), które to orzecznictwo przecież stanowi tło dla obecnej dyskusji. Takie jednostronne ujęcie nie świadczy o wyważonym podejściu – to świadoma selekcja faktów pod z góry założoną tezę.
Po czwarte, nasza analiza wykazała szereg nieścisłości i przekłamań w artykule. Od sugerowania, że brak kwestionowania legalności WIBOR-u oznacza brak problemu – podczas gdy problemem jest brak informacji – po błędną implikację, jakoby regulacje BMR stały w opozycji do praw konsumenta . Takie wnioski autora (lub raczej autorów) są sprzeczne z celem regulacji konsumenckich oraz duchem prawa unijnego, które zawsze stawia ochronę słabszej strony umowy na pierwszym miejscu.
Biorąc pod uwagę powyższe, należy stwierdzić wprost: „Kto nakleja etykietę?” nie jest neutralną opinią, lecz elementem zorganizowanej kampanii narracyjnej, korzystnej dla banków. Artykuł ten idealnie wpisuje się w serię publikacji mających wpłynąć na postrzeganie sporów o WIBOR – minimalizować ich znaczenie, utwierdzać przekonanie o rzekomej rzetelności banków i bezpodstawności roszczeń klientów. Oczywiście, autorzy mają prawo do własnych poglądów. Jednak od mediów biznesowych oczekujemy najwyższych standardów – transparentności co do możliwych konfliktów interesów oraz rzetelnego przedstawiania obydwu stron debaty. W tym przypadku zabrakło jednego i drugiego.
Na koniec warto podkreślić: polemika na argumenty jest czymś zdrowym i potrzebnym, zwłaszcza w tak ważnej społecznie kwestii, jak wielomiliardowe umowy kredytowe. Nie ma nic złego w tym, że prawnicy związani z sektorem bankowym prezentują swój punkt widzenia. Jednak należy takie głosy czytać krytycznie – z świadomością, kto nakleja własną „etykietę” na medialny przekaz i jaki ma w tym interes. W sporze o WIBOR stawką jest zaufanie do rynku finansowego i poczucie sprawiedliwości uczestników tego rynku. Jednostronna narracja temu zaufaniu nie służy. Rolą niezależnych mediów powinno być demaskowanie manipulacji i nazywanie rzeczy po imieniu. Artykuł Bartczaka i Trzosa-Rastawieckiego, mimo profesjonalnego stylu, należy nazwać po imieniu – to głos lobbystyczny, który próbuje ubrać się w kostium neutralnej analizy. Ostatecznej oceny legalności umów z WIBOR-em dokona TSUE i polskie sądy, ale już dziś widać, że w przestrzeni publicznej trwa walka o narrację. Naszym zadaniem jako dziennikarzy jest tę narrację równoważyć faktami i rzetelną argumentacją – nawet jeśli oznacza to nieco ostrzejszy ton wobec opinii kolportowanych na zlecenie możnych graczy rynku finansowego.