Czy bank może wykiwać wymiar sprawiedliwości, by uniknąć niekorzystnego wyroku? Ostatnie wydarzenia w jednej z łódzkich spraw pokazują, że sędziowie nie dają się nabrać na sprytne zagrywki banków. W sprawie o sygn. XVIII C 1233/23 przed Sądem Rejonowym dla Łodzi-Śródmieścia bank próbował zastosować fortel: uznał powództwo – czyli przyznał rację klientowi – byle tylko zablokować postępowanie przed Trybunałem Sprawiedliwości UE (TSUE). Tym razem jednak plan się nie powiódł. Sędzia przejrzał tę taktykę i postanowił, że najpierw poczeka na odpowiedź z Luksemburga. To przełomowa decyzja, która może mieć ogromne znaczenie dla tysięcy podobnych spraw w Polsce.
Na czym polega sankcja kredytu darmowego (SKD)?
Zanim przejdziemy do sedna, wyjaśnijmy pokrótce, czym jest słynna sankcja kredytu darmowego (SKD). To szczególna sankcja przewidziana w prawie konsumenckim – kara dla nieuczciwego kredytodawcy. Jeśli w umowie kredytu konsumenckiego doszło do naruszenia obowiązków informacyjnych lub innych wymogów, sąd może pozbawić bank wszelkich odsetek i kosztów, zostawiając mu do otrzymania jedynie goły kapitał. Innymi słowy, kredytobiorca spłaca wtedy tylko to, co pożyczył, bez odsetek, prowizji, ubezpieczeń i innych opłat. Dla banku to bardzo dotkliwa sankcja – traci cały zarobek na danej umowie. Nic dziwnego, że sektor finansowy drży na samą myśl o powszechnym stosowaniu SKD.
W Polsce pozwy o sankcję kredytu darmowego stały się prawdziwą plagą dla banków. Po fali sporów o kredyty frankowe przyszła kolej na zwykłe kredyty złotowe – konsumenci coraz częściej pozywają banki, domagając się uznania ich umów za „darmowe” z powodu uchybień formalnych. Według danych z końca 2024 r. w sądach toczyło się niemal 14,8 tys. takich postępowań! To ogromna skala, a wyroki bywają różne. Co prawda na razie sektor finansowy wygrywa większość sporów (około 80% rozstrzygnięć jest korzystnych dla kredytodawców), ale coraz częstsze korzystne orzeczenia dla klientów spędzają bankowcom sen z powiek. Stawka jest wysoka, bo jeśli linia orzecznicza się zmieni, banki mogą zostać zasypane żądaniami zwrotu odsetek i prowizji na masową skalę.
Sztuczka banku: uznanie powództwa jako sposób na uniknięcie wyroku
W lipcu 2024 r. sędzia z Łodzi nabrał poważnych wątpliwości co do praktyk banków i postanowił zapytać TSUE o interpretację przepisów. Zadał siedem pytań prejudycjalnych (sprawa C-566/24) dotyczących m.in. tego, czy bank może naliczać odsetki nie tylko od kapitału, ale też od kosztów okołokredytowych (ubezpieczenie, prowizje itp.) – a więc spraw fundamentalnych dla stosowania SKD. Innymi słowy, sąd chciał, by TSUE wyjaśnił, czy wolno „kredytować” prowizje i inne opłaty, jak liczyć odsetki (od jakiej kwoty i jakie informacje musi dostać klient), oraz w jakim czasie konsument może domagać się sankcji darmowego kredytu. Odpowiedzi na te pytania miały rozwiać wątpliwości w setkach (a może i tysiącach) podobnych spraw.
Bank pozwany w tej sprawie – Santander Bank Polska – wpadł jednak na pomysł, jak nie dopuścić do wydania wyroku przez TSUE. Kilka tygodni po zadaniu pytań, bank… nagle zgodził się z żądaniem klienta. W języku prawnym to uznanie powództwa – sytuacja, gdy pozwany przyznaje, że powód (klient) ma rację i należy mu się to, czego żąda. Na pierwszy rzut oka to zdumiewające: bank niespodziewanie oddaje klientowi wszystko, czego tamten chce. Ale diabeł tkwi w szczegółach. Taki ruch procesowy zwykle kończy sprawę – skoro pozwany się poddaje, sąd nie ma sporu do rozstrzygnięcia i wydaje wyrok zgodny z żądaniem pozwu. Co jednak kluczowe, wygasa wtedy potrzeba odpowiedzi na pytania prejudycjalne. Innymi słowy, uznając powództwo bank „ucieka” z pola walki, zanim sędziowie w Luksemburgu zdążą wydać wyrok mogący zaszkodzić całemu sektorowi.
To zagranie było niemal podręcznikowe.
Instytucje finansowe coraz częściej decydują się na uznanie roszczeń kredytobiorców na etapie krajowego postępowania – zauważają prawnicy – mimo że jednocześnie banki utrzymują, iż ich umowy są w pełni zgodne z prawem. Taka taktyka absolutnie nie wynika z nagłego przypływu dobroci czy skruchy banków. Przeciwnie – wynika z panicznej obawy przed rozstrzygnięciami TSUE.
Dzięki uznaniu powództwa bank liczy, że postępowanie w TSUE zostanie umorzone i Trybunał nie odpowie na niewygodne pytania. Innymi słowy, bank gotów jest „poświęcić” jedną sprawę (wypłacić danemu klientowi, co się należy), byle tylko nie dopuścić do wydania wyroku, który mógłby stworzyć groźny dla nich precedens obowiązujący we wszystkich podobnych sprawach.
Właśnie taki zamiar wszyscy podejrzewali w ruchu Santandera. Sam fakt, że bank w ogóle zdecydował się uznać powództwo, był zaskakujący, bo na co dzień banki twardo bronią się w sądach i publicznie przekonują, że ich umowy są zgodne z prawem, a obowiązki informacyjne wobec klientów wypełniają należycie – więc brak podstaw do SKD. Tymczasem tutaj nastąpiła nagła kapitulacja, która – jak od razu zauważyli obserwatorzy – wyglądała na próbę powstrzymania TSUE przed wydaniem wyroku w sprawie C-566/24. Innymi słowy, ruch banku odczytano jako świadome zagranie „pod publiczkę”: skoro sędzia pyta TSUE, to my szybko zakończymy sprawę ugodowo i w ten sposób zamkniemy mu usta.
Sąd z Łodzi przejrzał grę banku – i zagrał va banque
Na szczęście, łódzki sędzia nie dał się nabrać. Mógł co prawda przystać na uznanie powództwa i zamknąć sprawę – ale wybrał inną drogę. 7 marca 2025 r. sąd postanowił wstrzymać zakończenie postępowania. Powołał się przy tym na artykuł 213 § 2 kodeksu postępowania cywilnego, który stanowi, że „sąd jest związany uznaniem powództwa, chyba żeuznanie jest sprzeczne z prawem lub zasadami współżycia społecznego albo zmierza do obejścia prawa”. Innymi słowy, jeśli uznanie powództwa wygląda na kant lub próbę obejścia przepisów, sędzia nie musi się na nie godzić.
Sąd wskazał w postanowieniu, że uznanie stanie się skuteczne dopiero po udzieleniu odpowiedzi przez TSUE w sprawie C-566/24. Co kluczowe, jednocześnie zawiadomił TSUE o zagraniu banku – informując, że pozwany uznał roszczenie, ale sąd krajowy podejrzewa próbę obejścia prawa i dlatego nie umarza postępowania. Sędzia argumentuje, że musi najpierw ocenić, czy uznanie powództwa nie sprzeciwia się prawu lub zasadom współżycia społecznego. A skoro rozstrzygnięcie tych wątpliwości zależy właśnie od odpowiedzi TSUE, to najpierw trzeba poczekać na Trybunał. Krótko mówiąc: bez wyjaśnień z Luksemburga nie da się stwierdzić, czy bankowa kapitulacja jest zgodna z prawem, więc sprawy nie kończymy.
To może brzmieć paradoksalnie, ale tak właśnie orzekł łódzki sąd. Uznanie powództwa nie „zabiło” pytań prejudycjalnych, bo sędzia uznał je za potencjalnie wadliwe i mające na celu obejście prawa. W efekcie sprawa nadal figuruje na agendzie TSUE – i nic nie wskazuje, by Trybunał miał ją umorzyć. Strony postępowania już złożyły w Luksemburgu pisemne stanowiska i czekają na wyznaczenie terminu rozprawy. Wygląda więc na to, że bankowy gambit spalił na panewce.
Prawnicy reprezentujący frankowiczów i innych kredytobiorców nie kryją satysfakcji. – Ocena postawy banku nie wymaga szerokiego komentarza – fakty mówią same za siebie. Był to czysto wyrachowany ruch, by TSUE nie zabrał głosu w sprawie – komentuje adwokat Mariusz Plichta. Dodaje z nutą ironii, że „sędzia zagrał bankowi na nosie” – bo wiedząc, że musi zawiadomić Trybunał o uznaniu, nie poprzestał na tym jednym kroku, który zapewne zakończyłby sprawę w Luksemburgu. Sędzia spełnił formalny obowiązek (powiadomił TSUE), ale zarazem wstrzymał wykonanie bankowego „samobójstwa” aż do czasu, gdy TSUE powie, co o tym myśli.
Decyzja sądu z Łodzi to prawdopodobnie pierwszy tak stanowczy przypadek przeciwstawienia się taktyce uznania powództwa w kontekście pytań do TSUE. Przede wszystkim – co tu kryć – wymagała odwagi. Sędzia musiał otwarcie zasugerować, że zachowanie banku może naruszać prawo i fundamentalne zasady procesu. W praktyce przyznał, że widzi w tym próbę manipulacji postępowaniem sądowym. To rzadka sytuacja, ale absolutnie uzasadniona okolicznościami. Bo jeśli ktoś tu próbował obejść prawo, to właśnie bank.
Banki boją się TSUE jak ognia
Dlaczego bank tak bardzo panicznie bał się wyroku TSUE, że wolał odpuścić i uznać powództwo? Odpowiedź jest prosta: stawką są setki milionów złotych i przyszłość podobnych sporów. Gdyby TSUE odpowiedział na pytania łódzkiego sądu po myśli konsumentów, banki musiałyby zmienić swoje praktyki i masowo zwracać klientom niesłusznie naliczone odsetki oraz opłaty. Wyrok TSUE działa wstecz na trwające postępowania – nagle wszystkie sądy w Polsce miałyby w ręku klarowną wykładnię, że np. kredytowanie prowizji jest niedopuszczalne. Dla banków oznaczałoby to lawinę przegranych spraw i konieczność oddania zarobku z wielu umów.
Wystarczy przypomnieć wyrok TSUE w sprawie tzw. Lexitor – gdy Trybunał orzekł w 2019 r., że przy wcześniejszej spłacie kredytu konsumenckiego bank musi oddać proporcjonalnie wszystkie koszty (nie tylko odsetki, ale i prowizje). Banki były zaskoczone i niezadowolone, ale nie mogły nic zrobić – musiały zastosować się do prawa, co kosztowało je setki milionów złotych. Historia lubi się powtarzać. Teraz w sprawach SKD stawka jest podobna: jeśli TSUE potwierdzi prawo konsumentów do niepłacenia odsetek w razie naruszeń, banki będą musiały pożegnać się z pokaźną częścią swoich przychodów z kredytów konsumenckich.
Sektor bankowy doskonale o tym wie. Wewnętrznie banki zdają sobie sprawę ze słabości swojej pozycji, choć głośno nigdy się do tego nie przyznają. Widać to po ich nerwowych ruchach. Coraz więcej banków, aby zminimalizować ryzyko niekorzystnego wyroku TSUE, potajemnie „dogaduje się” z pozywającymi i uznaje ich roszczenia już w kraju. To celowe „poświęcanie” spraw z pytaniami prejudycjalnymi, by zapobiec potwierdzeniu nieprawidłowości w umowach kredytowych. Innymi słowy: lepiej oddać pieniądze kilku śmiałkom, którzy poszli do sądu, niż dopuścić, by TSUE nadał sprawie bieg i rozszerzył problem na tysiące klientów.
Tak było i tym razem – plan się jednak nie powiódł, a sprawa C-566/24 w TSUE nie wygasła. Dla banków oznacza to potężny ból głowy. Rozstrzygnięcie Trybunału będzie wiążące dla wszystkich sądów w Polsce – więc jeśli będzie prokonsumenckie, skończy się chowanie głowy w piasek. Banki będą musiały zmierzyć się z konsekwencjami. Warto dodać, że już samo widmo wyroku TSUE zmusza banki do działania: niektóre instytucje (np. Alior Bank) zaczęły tworzyć rezerwy finansowe na ewentualne przegrane. Inne po cichu modyfikują wzorce umów, aby ograniczyć ryzyka (np. wyłączają finansowanie pewnych opłat w kredycie). Te działania świadczą, że sektor finansowy poważnie liczy się z negatywnym scenariuszem – inaczej nie zabezpieczałby się na zapas.
Hipokryzja sektora bankowego obnażona
Cała ta sytuacja pokazuje dobitnie hipokryzję sektora bankowego. Z jednej strony banki (oraz ich lobby, np. Związek Banków Polskich) uparcie przekonują opinię publiczną, że wszystko jest w porządku. Słyszymy zapewnienia, że umowy kredytowe są legalne i zgodne z przepisami, a drobne uchybienia to tylko wyjątki. – Banki przestrzegają przepisów i choć zdarzają się niedociągnięcia, są to pojedyncze przypadki, a nie wynik systemowych błędów – przekonuje prezes ZBP Tadeusz Białek. Twierdzi on wręcz, że banki nie muszą zmieniać umów w celu ochrony przed SKD, bo nie ma takiej potrzeby. Innymi słowy: nasze dokumenty są wzorowe, żadna sankcja nam nie grozi.
Mało tego – bankowcy próbują kreować narrację, że to klienci i prawnicy robią sztuczny problem. – Podobne produkty finansowe funkcjonowały w większości krajów UE, jednak tylko w Polsce doszło do masowego podważania ich legalności i unieważniania całych umów kredytowych. To lokalne zjawisko, wzmacniane przez rosnącą aktywność kancelarii odszkodowawczych – przekonuje Tadeusz Białek. W podobnym tonie wypowiadają się inni przedstawiciele sektora: coraz częstsze sięganie po sankcję kredytu darmowego, nawet w wątpliwych sytuacjach, prowadzi do niepewności prawnej i odstrasza inwestorów zagranicznych – alarmują bankowcy. Przekaz jest jasny: to nie z bankami jest coś nie tak, to Polacy (i ich prawnicy) wymyślili sobie podważanie zgodnych z prawem umów, co szkodzi gospodarce. SKD bywa wręcz przedstawiana jako „wynalazek kancelarii” – fanaberia prawników, którzy szukają zarobku, manipulując klientami.
A teraz zderzmy te deklaracje z rzeczywistością.
Skoro banki są tak pewne swej racji, czemu boją się konfrontacji przed TSUE? Jeżeli konstrukcja umów jest prawidłowa, to przecież wyrok TSUE tylko by to potwierdził, uciął spory i ułatwił życie bankom. A jednak banki wolą unikać merytorycznego rozstrzygnięcia jak ognia. Ruch Santandera – ta nagła kapitulacja przed wyrokiem – mówi więcej niż tuzin konferencji prasowych ZBP. Faktycznie podważa narrację sektora, jakoby naruszenia były nieistotne, a roszczenia bezzasadne. Skoro banki kombinują, jak nie dopuścić do osądu, to znaczy, że wcale nie są takie pewne legalności swoich działań. Boją się, że TSUE wytknie im nieprawidłowości – dokładnie te, które publicznie nazywają wydumanymi.
Trzeba to powiedzieć wprost: banki chcą zjeść ciastko i mieć ciastko. Głoszą swoją niewinność i atakują śmiałków pozywających o SKD, a jednocześnie robią wszystko, by nie sprawdzić tej niewinności przed bezstronnym trybunałem. To jak krzyczeć „jestem niewinny!”, ale uciekać z sali sądowej przed wyrokiem. Taka postawa to wyraz hipokryzji i braku szacunku dla państwa prawa. Co gorsza, przedłuża stan niepewności prawnej, na który same banki tak chętnie się skarżą. Przypomnijmy – ZBP narzeka, że Polska jest liderem UE pod względem ryzyka prawnego w finansach właśnie przez masowe kwestionowanie umów. Ale zamiast dążyć do rozwiania tych wątpliwości (np. poprzez szybkie doprowadzenie do wyroku TSUE, który rozstrzygnie problem raz na zawsze), banki robią uniki i tym samym prolongują chaos. Trudno o bardziej niespójne zachowanie.
TSUE odpowie – konsekwencje odczuje cała branża
Dzięki stanowczej postawie łódzkiego sądu mamy dużą szansę, że TSUE jednak odpowie na pytania o SKD. Wyrok w sprawie C-566/24 może zapaść w 2025 lub 2026 roku i będzie miał olbrzymie znaczenie. Skorzystają na nim tysiące konsumentów – wreszcie dowiedzą się, na czym stoją. Jeśli TSUE potwierdzi, że banki naruszały prawo (np. ukrywając rzeczywisty koszt kredytu i naliczając odsetki od opłat), to sądy krajowe masowo zasądzą sankcje kredytu darmowego. Dziesiątki tysięcy Polaków mogą wtedy uwolnić się od odsetek, a nawet odzyskać już zapłacone kwoty. Zyska także przejrzystość rynku finansowego – banki będą musiały dostosować umowy i praktyki do jasno wyłożonych zasad, co w przyszłości ochroni kolejnych klientów przed nieuczciwymi chwytami.
Dla banków będzie to bolesna lekcja pokory. Po latach negowania problemu zostaną zmuszone go rozwiązać. Oczywiście odbije się to na ich wynikach finansowych – już teraz analitycy szacują, że ewentualne masowe zastosowanie SKD mogłoby kosztować sektor setki milionów, jeśli nie miliardy złotych. Rezerwy tworzone na wszelki wypadek przez niektóre banki zdają się to potwierdzać. Jednak z drugiej strony, wyrok TSUE przyniesie też coś cennego: pewność prawa. Skończą się spekulacje, rozbieżne orzeczenia i wykorzystywanie kruczków. Zarówno klienci, jak i banki będą znać reguły gry. Paradoksalnie więc, choć krótkoterminowo TSUE „zaboli” banki finansowo, długofalowo może uzdrowić sytuację – uczciwe zasady gry wyjdą na dobre całemu rynkowi.
Na razie sektor bankowy próbuje grać na czas i odsuwać nieuniknione. Jednak przykład z Łodzi pokazuje, że sądy nie zamierzają firmować bankowych sztuczek kosztem prawa. Sędziowie patrzą bankom na ręce i jeśli trzeba, sięgną po dostępne instrumenty, by uniemożliwić obchodzenie przepisów. To ważny sygnał: prawo i ochrona konsumenta stoją wyżej niż sprytne zagrywki pozwanych. Można przypuszczać, że kolejne sądy również nie będą automatycznie umarzać spraw po uznaniu powództwa, gdy w tle czekają kluczowe pytania prawne. TSUE otrzyma więc szansę, by zabrać głos – a gdy to zrobi, banki nie schowają już głowy w piasek.
Wnioski: banki same wystawiły się na strzał
Felieton ten miał na celu obnażenie pewnej oczywistości, o której bankowi PR-owcy woleliby nie mówić głośno. Banki boją się wyroku TSUE w sprawie sankcji kredytu darmowego, ponieważ wiedzą, że może on obnażyć systemowe nieprawidłowości w ich umowach. Ich histeryczne próby blokowania postępowań – tak jak w opisanej sprawie Santandera – są milczącym przyznaniem się do słabości. Z jednej strony słyszymy zapewnienia o przestrzeganiu prawa i rzekomej bezpodstawności roszczeń klientów. Z drugiej strony widzimy paniczną ucieczkę przed niezawisłym wyrokiem. Nie da się pogodzić tych dwóch narracji – jedna z nich jest fałszywa.
Postawa łódzkiego sądu pokazała, że sądowy arbitraż nie jest teatrem jednego aktora. Jeśli pozwany bank próbuje zasłonić kurtynę tuż przed finałem, sędzia ma prawo powiedzieć: „Chwileczkę, gramy dalej – najpierw musimy poznać całą prawdę”. Tak właśnie się stało i chwała mu za to. Prawo do zadania pytań TSUE nie może być torpedowane poprzez sztuczne zabiegi procesowe – to kwestia poszanowania zasad państwa prawnego, zarówno na poziomie krajowym, jak i unijnym.
Na koniec warto podkreślić: banki same zahaczyły się we własną pułapkę. Gdyby rzeczywiście nie miały nic na sumieniu, spokojnie poczekałyby na wyrok TSUE i rozwiały wszelkie wątpliwości. Skoro jednak zrobiły wszystko, by tego wyroku uniknąć, to trudno o lepszy dowód, że obawiają się prawdy. A prawda – prędzej czy później – i tak wyjdzie na jaw. Dzięki niezłomności sędziów, prędzej niż później.