Wyobraźmy sobie scenę: tysiące kredytobiorców wstrzymuje oddech, czekając na przełomowy wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE (TSUE), który mógłby raz na zawsze wyjaśnić, czy ich umowy kredytowe są uczciwe. Sąd krajowy zadał pytania prejudycjalne – iskierka nadziei na sprawiedliwość dla wszystkich. I nagle… puff! Sprawa znika z wokandy. Dlaczego? Bo tuż przed finiszem bank dogaduje się po cichu z kredytobiorcą i w magiczny sposób problem znika z sali sądowej. Brzmi jak teoria spiskowa? A jednak właśnie tak wygląda nowa strategia banków: gra na czas i unikanie rozstrzygnięć TSUE kosztem jasności prawa i tysięcy klientów. Czy mamy do czynienia ze zmową milczenia w sektorze bankowym? I gdzie w tym wszystkim jest państwo, które obiecywało stać na straży praw konsumentów?
Ugoda tuż przed wyrokiem – przypadek niewygodnego WIBOR-u
Zaczęło się niewinnie: kredyt mieszkaniowy w złotych oparty o zmienne oprocentowanie WIBOR 6M + marża 1 p.p., zaciągnięty w 2007 r. na ~83 tys. zł. Po latach klient zakwestionował zapis o WIBOR-ze, twierdząc, że to niedozwolona klauzula – chciał, by oprocentowanie pozostało na stałym poziomie 6,56% (tyle co w dniu podpisania umowy). Sprawa trafiła do sądu w Przemyślu, a sędzia Piotr Basta nabrał tak poważnych wątpliwości, że w marcu 2025 r. wysłał pytania prejudycjalne do TSUE (sprawa C-243/25). To miała być druga w Polsce “WIBOR-owa” sprawa w Luksemburgu – wcześniej pytania zadał Sąd Okręgowy w Częstochowie (C-471/24) i na 11 czerwca 2024 r. wyznaczono tam rozprawę. Kredytobiorcy z WIBOR-em z nadzieją odliczali dni do odpowiedzi TSUE…
I wtedy nastąpił zwrot akcji, który wielu z nich odebrał jak policzek. Okazało się, że bank (ING Bank Śląski) poszedł na ugodę z tym konkretnym klientem. Rzecznik banku potwierdził, że „spór przed Sądem Rejonowym w Przemyślu jest już zakończony”. Sąd umorzył postępowanie i wysłał do TSUE informację, że sprawy już nie ma. Innymi słowy: TSUE prawdopodobnie nie odpowie na pytania sędziego – cała trudna kwestia legalności WIBOR-u w kredytach hipotecznych zostanie na razie bez odpowiedzi. Warunki ugody owiane są tajemnicą (standard przy takich porozumieniach), ale nietrudno zgadnąć, co się stało.
Bank najwyraźniej zgodził się ustąpić finansowo klientowi – może obniżyć saldo kredytu lub odsetki – w zamian za wycofanie pozwu. Dla ING to niewielki koszt (wszak kredyt był stosunkowo mały), a korzyść ogromna: uniknięcie precedensu przed TSUE w tak drażliwej kwestii jak WIBOR. Przy okazji bank oszczędzi sobie kosztów prawników i ryzyka, że lawina kolejnych pozwów ruszy z kopyta.
Czy dla tysięcy innych uwikłanych w kredyty WIBOR-owe to gorzka wiadomość? Zdecydowanie tak. W jednej chwili odebrano im szansę na jasną wykładnię prawa z najwyższego szczebla. Wszystko za zamkniętymi drzwiami, bez rozgłosu. Ktoś zapyta: – Czy można mieć pretensje? Przecież klient dostał, czego chciał. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że tu nie chodziło tylko o tego jednego kredytobiorcę. Tu stawką była świadomość i los tysięcy innych – i ta stawka została świadomie “poświęcona” przez bank, byle tylko TSUE nie zdążył przemówić.
Sąd kontra bank: sędzia nie dał się ograć
Na szczęście kolejny rozdział tej historii napisał pewien nieugięty sędzia z Łodzi. Inna sprawa, inny bank, ale strategia bardzo podobna. Tym razem poszło o tzw. sankcję kredytu darmowego (SKD), czyli konsekwencję dla banku udzielającego kredytu konsumenckiego niezgodnie z przepisami – w uproszczeniu bank może stracić prawo do odsetek, a kredytobiorca spłaca tylko pożyczony kapitał. Takich pozwów o “darmowe kredyty” zaczęło przybywać lawinowo po wyroku TSUE w innej sprawie (dotyczącej zwrotu prowizji przy wcześniejszej spłacie – słynna sprawa Lexitor). Sektor finansowy przekonuje jednak, że SKD to nadużywana broń: twierdzi, że umowy były okej, obowiązki informacyjne wypełniano należycie i że „nie ma podstaw do zastosowania sankcji kredytu darmowego”.
Mimo to pewna kancelaria specjalizująca się w odszkodowaniach (HelpFind Recovery) wykupiła wierzytelność jednego z klientów i pozwała Santander Bank Polska w Sądzie Rejonowym dla Łodzi-Śródmieścia. Sędzia nabrał wątpliwości i – podobnie jak w sprawie WIBOR – wystosował aż siedem pytań do TSUE (sprawa C-566/24) jesienią 2024 r.. Wydawało się, że czeka nas fundamentalne starcie przed Trybunałem, mogące potrząsnąć rynkiem kredytowym w Polsce.
I wtedy bank wykonał zaskakujący ruch: na jednej z rozpraw niespodziewanie uznał powództwo w całości. Innymi słowy, Santander oświadczył: “tak, zgadzamy się ze wszystkimi roszczeniami strony – kredyt jest darmowy, oddamy co trzeba”. Ktoś niezorientowany pomyśli: „No to świetnie, klient wygrał, po co drążyć temat?”. Tyle że w tle działo się coś więcej. Bank liczył, że taka kapitulacja zamknie sprawę – skoro powód dostał wszystko, sąd nie ma już czego rozstrzygać. A skoro nie ma sprawy, pytania do TSUE stałyby się bezprzedmiotowe i Trybunał musiałby umorzyć postępowanie. Sprytne? Raczej cyniczne i wyrachowane – bo celem nie było bynajmniej dobro klienta, lecz zablokowanie ważnego wyroku europejskiego.
Na szczęście sędzia z Łodzi nie dał się ograć. Zastosował manewr godny prawniczego thrillera: powołał się na art. 213 §2 kodeksu postępowania cywilnego, który pozwala odmówić związania sądu uznaniem powództwa, jeśli budzi to wątpliwości co do zgodności z prawem lub prób obejścia prawa. Sąd stwierdził, że przyjmie uznanie powództwa dopiero po odpowiedzi TSUE – najpierw musi bowiem ustalić, czy tak nagła kapitulacja banku nie jest przypadkiem obejściem prawa. Wprost zaznaczył w postanowieniu, że podejrzewa bank o chęć zablokowania wyroku TSUE, a to uznałby za sprzeczne z fundamentalnymi zasadami prawa krajowego i unijnego! Mało tego, sędzia oficjalnie zawiadomił TSUE o próbie ugody, ale zaznaczył, że wstrzymuje umorzenie – dzięki czemu sprawa w Luksemburgu pozostała na agendzie. Jeden z prawników obrazowo skomentował, że sędzia “zagrał bankowi na nosie”.
Efekt? Bank nie osiągnął zamierzonego celu – TSUE nie został uciszony. Sprawa C-566/24 jest w toku: strony złożyły już pisemne stanowiska i czekamy na termin rozprawy przed Trybunałem. To prawdziwy precedens: polski sędzia otwarcie wskazał, że próba nagłego zakończenia procesu tuż przed kluczowym wyrokiem TSUE może być obejściem prawa i godzi w zasady państwa prawa. Tak, dokładnie to napisał – że wyciszanie pytania prejudycjalnego uderza w fundamentalne zasady prawa UE i krajowego. Trudno o mocniejsze słowa.
– „Opinia sądu podziela zgłoszone przeze mnie zarzuty do strategii banku, która w sposób oczywisty zmierzała do obejścia prawa. Sąd uznał, że bank prawdopodobnie uznał powództwo, by uniknąć odpowiedzi TSUE na pytania, które mogły okazać się dla niego niekorzystne” – skomentował mec. Jędrzej Jachira z kancelarii Sobota Jachira, reprezentującej firmę HelpFind. Drugi pełnomocnik, mec. Mariusz Plichta, nie przebierał w słowach: „Był to czysto wyrachowany ruch banku, któremu bardzo zależy na tym, żeby Trybunał nie zabrał głosu w sprawie”. Trudno się nie zgodzić – fakty mówią same za siebie. Bank gotów był odpuścić pieniądze jednemu powodowi, byle uniknąć groźnego dla siebie precedensu. Tym razem jednak plan się nie powiódł, a my wszyscy czekamy, co na to TSUE.
Dylemat kredytobiorcy: własna korzyść czy dobro ogółu?
Obserwując te wydarzenia, można doznać moralnego zgrzytu. Co powinien zrobić przeciętny kredytobiorca, gdy bank zaproponuje mu złotą ugodę tuż przed wyrokiem? Z jednej strony – to spełnienie marzeń: koniec stresu, niższy dług, być może spokój na lata. Któż by nie wziął? Zwłaszcza gdy domowy budżet napięty, a procesy ciągną się w nieskończoność. Nie sposób winić ludzi, że idą na ugodę – każdy z nas dba w pierwszym rzędzie o rodzinę, swój kawałek podłogi, święty spokój. Czy możemy oczekiwać, że Kowalski odrzuci korzystną ofertę banku tylko po to, by zostać rycerzem na białym koniu dla tysięcy nieznajomych? To heroizm, na który mało kogo stać.
Z drugiej strony jest gorzka prawda: każda taka cicha ugoda to kolejna zmarnowana szansa na systemowe rozstrzygnięcie. Jeden z kredytobiorców WIBOR-owych z Przemyśla może i zyskał indywidualnie, ale cała reszta straciła możliwość poznania opinii TSUE. Jednostkowe zwycięstwo – zbiorowa porażka. Tak to niestety wygląda. W sprawie SKD pomogło to, że powodem była wyspecjalizowana firma skupująca roszczenia – jej celem od początku było doprowadzenie do wyroku, nie szybka ugoda. Ale większość konsumentów działa samotnie, bez wsparcia potężnych kancelarii, często bez pełnomocnika (tak jak ów klient z Przemyśla, który sam złożył pozew przeciw ING). Gdy nagle bank zaoferuje im “złoty deal”, trudno oczekiwać, że odmówią.
Może więc nie powinniśmy w ogóle mieć pretensji do kredytobiorców – to nie oni odpowiadają za stan prawa w kraju. To państwo i sądy powinny tak działać, by prawa konsumentów były chronione systemowo, a nie zależały od heroizmu jednostek. Mimo to, pojawiają się głosy, że „dla dobra ogółu lepiej walczyć do końca”. Niektórzy prawnicy apelują do kredytobiorców: nie dajcie się zbyt łatwo zbyć, myślcie perspektywicznie. Bo dziś wygracie parę złotych, ale jutro bez wyroku w Waszej sprawie bank może dalej stosować te same sztuczki wobec innych. Tylko czy przeciętny klient ma obowiązek być społecznikiem-kombatantem? To dylemat niemal etyczny. Niestety, odpowiedzialność za rozwiązanie tego dylematu zrzucana jest de facto na barki najsłabszych – konsumentów – zamiast na silne instytucje.
W idealnym świecie takie sprawy nie powinny zależeć od odwagi jednostki. To sądy (krajowe i europejskie) oraz instytucje mają stać na straży prawa konsumenckiego, by Kowalski nie musiał wybierać między własnym interesem a interesem społecznym. Jednak rzeczywistość skrzeczy – i dlatego każdemu kredytobiorcy odmawiającemu cichej ugody należy się ogromny szacunek. Ryzykują przecież swoim finansowym być albo nie być, by wywalczyć coś, co posłuży innym. Takich bohaterów zbiorowej sprawy mamy na razie niewielu. Większość wybierze spokój – i nie sposób ich winić. To banki cynicznie wykorzystują tę ludzką słabość, oferując srebrniki za milczenie w imię własnych zysków.
Czy to zmowa milczenia banków?
Gdy słyszymy o dwóch podobnych historiach – WIBOR i SKD – nasuwa się pytanie o zmowę milczenia wśród banków. Oczywiście, nie zobaczymy prezesów banków potajemnie zmawiających się w dymie cygar. Ale efekt ich działań jest, jakby się umówili: “Żadna kontrowersyjna sprawa nie może doczekać się wyroku TSUE. Za wszelką cenę to wyciszamy.” Czy to przypadek, że w kluczowych momentach różne banki stosują identyczną taktykę? Widzimy przecież pewien wzór: dopóki sprawy toczą się w Polsce i wyroki nie są prawomocne – walczymy na całego, przekonujemy opinię publiczną, że wszystko jest w porządku. Ale gdy sprawa ma trafić na europejskie forum, włącza się panika i “plan B”: zamknąć sprawę, zanim TSUE zabierze głos.
Co na to sami bankowcy? Oficjalnie idą w zaparte. Prezes Związku Banków Polskich Tadeusz Białek utrzymuje, że „banki przestrzegają przepisów (…), nie ma systemowych błędów, tylko pojedyncze niedociągnięcia”. Jego zdaniem po ostatnim wyroku TSUE w polskiej sprawie sankcji darmowego kredytu “nie ma żadnego przełomu”, bo Trybunał wskazał tylko, że nie ma automatyzmu sankcji i trzeba badać każdy przypadek indywidualnie, z zachowaniem zasady proporcjonalności”. Innymi słowy, przekaz ZBP jest taki: “Spokojnie, nic złego się nie dzieje, prawo jest po naszej stronie, umowy są OK, TSUE nic wielkiego nie zmienił.” Banki utrzymują, że nie muszą masowo zmieniać umów, bo w gruncie rzeczy działają zgodnie z prawem. Ba – ZBP poszedł o krok dalej: zapowiedział złożenie skarg na prawników “nakręcających” temat SKD, zarzucając im etyczne nadużycia w interpretacji wyroku TSUE.
Trudno jednak pogodzić te uspokajające deklaracje z tym, co banki robią w praktyce. Skoro wszystko jest zgodne z prawem i nie mają nic do ukrycia – czemu boją się pytań prejudycjalnych jak diabeł święconej wody? Postawa Santandera w Łodzi pokazała czarno na białym, że bank wolał “poświęcić” sprawę z pytaniami prejudycjalnymi, by zapobiec potwierdzeniu nieprawidłowości w umowach kredytowych.
Mecenas Stanisław Stawiński z HelpFind nazywa takie działanie wprost nieetycznym, bo “ogranicza transparentność i rozwój orzecznictwa konsumenckiego”. Próba wyciszenia orzecznictwa to coś w rodzaju branżowej zmowy milczenia: nikt głośno nie powie, że umowy są wadliwe, jeśli żaden sąd “nie zdąży” tego orzec w sposób powszechnie obowiązujący. A gdy sędzia Basta z Przemyśla chciał być pierwszym, to jego sprawa cudownie zniknęła.
Nazwijmy rzecz po imieniu: banki boją się TSUE, bo wiedzą, że w Luksemburgu karta częściej idzie w stronę konsumentów. Przerabiali to przy frankach (kolejne wyroki TSUE wzmacniające pozycję frankowiczów), więc przy WIBOR-ach i SKD dmuchają na zimne. Ze strachu przed precedensem gotowe są zapłacić okup pojedynczym klientom. To wiele mówi o ich pewności co do własnej niewinności. Czy bank stuprocentowo przekonany o poprawności umów uciekałby przed niezawisłym sądem? Czyż nie powinien raczej dążyć do wyroku, który oczyści go z zarzutów i zamknie usta “pieniaczom”? Skoro zamiast tego wybiera się “ugoda za zasłoną milczenia”, konsumenci mają pełne prawo podejrzewać, że banki mają jednak coś na sumieniu. I nawet jeśli formalnie nie ma zmowy (nikt nie złapie ich za rękę na tajnym spotkaniu), to wspólny front unikania TSUE jest aż nadto widoczny.
Konsekwencje dla orzecznictwa i przyszłych spraw
Ta strategia – jakkolwiek sprytna doraźnie – niesie poważne konsekwencje dla całego systemu prawa i tysięcy trwających sporów. Po pierwsze, blokowanie odpowiedzi TSUE hamuje rozwój orzecznictwa. Sędziowie w Polsce pozostają w niepewności, brakuje im jednolitej wykładni, więc wyroki mogą być rozbieżne. Weźmy sankcję darmowego kredytu: do końca 2024 r. toczyło się już niemal 14,8 tys. takich spraw w polskich sądach, a jednak brak jednoznacznej linii. Banki chwalą się, że w około 80% przypadków wygrywają – ale czy wygrałyby tyle, gdyby TSUE zdążył jasno określić zasady? Można wątpić. Dziś część sędziów podziela narrację banków o “braku automatyzmu sankcji” i oddala pozwy, inni skłonni są sankcję stosować surowo. Panuje chaos i ruletka, a przecież mówimy o jednakowych przepisach! Tak być nie powinno. TSUE mógłby ten chaos przeciąć jednym wyrokiem – o ile banki pozwolą mu w ogóle taką sprawę rozstrzygnąć.
Po drugie, przeciąganie stanu niepewności uderza w sam sektor bankowy – paradoksalnie, także na własne życzenie banków. Dziś może odetchnęły z ulgą, że brak nowego “złego TSUE”, ale problem przecież nie zniknął. Pozwy nadal spływają, klienci widząc niejednoznaczność orzeczeń będą próbować szczęścia. Niektóre banki już tworzą rezerwy na potencjalne skutki SKD – np. Alior Bank zaczął to robić, bo woli chuchać na zimne. Niepewność prawna zmusza też instytucje do dostosowywania oferty – pojawiają się nowe wzory umów, aneksy, próby zabezpieczenia się przed pozwami, co generuje koszty i odbija się na wynikach finansowych (choćby przez konieczność zwrotu części prowizji, gorsze wyniki odsetkowe itp.). Innymi słowy: gra na zwłokę może opóźnia bombę, ale jej nie rozbraja. Im dłużej to trwa, tym większe ryzyko, że kiedyś nastąpi seria wyroków, które uderzą naraz – a wtedy koszty będą boleśniejsze.
Po trzecie wreszcie, ta taktyka podkopuje zaufanie społeczne do systemu. Zwykli ludzie widzą, że prawo jest jakby “zakładnikiem” negocjacji za kulisami. Dziś orzecznictwo w kluczowych kwestiach kształtuje nie otwarty proces, lecz ciche ugody zawierane bez świadków. Jak tu nie czuć frustracji? Kredytobiorcy czują się pozostawieni sami sobie, rozproszeni w tysiącach procesów, podczas gdy wielkie instytucje finansowe zdają się sterować grą. Poczucie sprawiedliwości dostaje kolejne rysy. Ile jeszcze spraw “magicznie zniknie” sprzed TSUE, zanim doczekamy się zasadniczych odpowiedzi? A może o to właśnie chodzi – żebyśmy się nie doczekali?
Trzeba też wspomnieć o możliwych zmianach prawa. Banki nie ukrywają, że liczą na interwencję ustawodawcy. ZBP otwarcie mówi o “nieproporcjonalności” sankcji kredytu darmowego i sygnalizuje, że “konieczna jest zmiana przepisów”, skoro TSUE przywołał zasadę proporcjonalności. Można podejrzewać, że gra na czas ma kupić sektorowi moment na lobbing: zanim TSUE wyda ewentualny miażdżący wyrok, może uda się zmienić ustawę na korzystniejszą dla banków? Jeśli tak by się stało, byłby to smutny precedens – prawo napisane pod dyktando tych, którzy wcześniej to prawo naruszyli (jeśli wierzyć masie zarzutów w pozwach). Póki co do zmian nie doszło, ale sama dyskusja o tym pokazuje, że banki liczą każdą minutę bez wyroku TSUE, jak piłkarz grający na czas w doliczonym czasie meczu, by dowieźć wynik.
Na szczęście, pojawiają się sygnały otrzeźwienia. Postawa łódzkiego sędziego daje nadzieję, że również inni sędziowie w Polsce nie pozwolą sobą manipulować. Niewykluczone, że po nagłośnieniu sprawy Santandera, kolejni sędziowie stając przed nagłą ugodą czy uznaniem powództwa zaczną dociekać: “Halo, a czy tu ktoś nie próbuje obejść prawa?”. Może banki nie zdołają uciszyć wszystkich dociekliwych pytań. Bo przecież jeśli nawet uda im się zdusić jedną czy drugą sprawę, to prędzej czy później znajdzie się kolejny sąd, kolejny sędzia z zasadami, który wyśle pytania prejudycjalne – i co wtedy? Ile razy można zamiatać problem pod dywan, zanim wyrośnie spod niego niewygodna góra?
Mediacja – wielka nieobecna w sporach WIBOR
W całej tej opowieści uderza jeszcze jedno: kompletny brak szerszej mediacji i ugód systemowych. Owszem, banki potrafią dogadać się indywidualnie, gdy nóż na gardle (casus ING w Przemyślu). Ale dlaczego nie zaproponują polubownych rozwiązań szerzej, zanim sprawy trafią do TSUE czy sądów? Przecież spory WIBOR-owe są dopiero na wczesnym etapie – można by zawczasu znaleźć kompromis, który ochroni konsumentów i jednocześnie nie zrujnuje banków. W przypadku kredytów frankowych nad podobnym rozwiązaniem pracowano latami – Komisja Nadzoru Finansowego zachęcała do ugód, banki (choć opornie) w końcu zaczęły proponować przewalutowania czy zwroty części spreadów. A tutaj? Cisza. Żadnych programów ugód dla złotówkowiczów, żadnych okrągłych stołów czy propozycji sektorowych.
Czemu tak jest? Hipokryzja i kalkulacja. Oficjalnie banki trąbią, że “umowy WIBOR są w porządku, a roszczenia bezzasadne”. Gdyby teraz zaczęły masowo mediować i iść na ustępstwa, przyznałyby (choćby pośrednio), że coś jest na rzeczy. To byłby strzał w kolano ich linii obrony w sądach. Wolą więc udawać twardych do samego końca – a miękną tylko potajemnie, gdy stawka robi się naprawdę groźna (TSUE na horyzoncie). W efekcie mediacji z prawdziwego zdarzenia brak, a jeśli już dochodzi do porozumień, to za zamkniętymi drzwiami i ze zobowiązaniem do zachowania tajemnicy. Klienci nie mogą nawet opowiedzieć publicznie, co im bank zaoferował w ramach ugody – bo umowy często zawierają klauzule poufności. Zero transparentności, zero precedensu, każdy sobie rzepkę skrobie.
To smutne, bo mediacja mogłaby tu naprawdę wiele zmienić. Wyobraźmy sobie, że już teraz banki zapraszają klientów z kredytami WIBOR na rozmowy: proponują np. stałe oprocentowanie na rozsądnym poziomie, częściowe umorzenie odsetek ponad pewien próg, albo wydłużenie okresu kredytowania – słowem, polubowne przewalutowanie ryzyka. Wielu klientów poszłoby na to jak w dym, zamiast latami walczyć w sądach. Banki uniknęłyby kosztów procesu, czarnego PR i ewentualnych druzgocących wyroków. To win-win… Gdzie więc tkwi problem? W mentalności i krótkowzroczności. Jeszcze do niedawna większość banków wzbraniała się nawet przed ugodami z frankowiczami, choć TSUE walił jak w bęben wyrokami na korzyść klientów. Zrobiły to dopiero przyparte do muru. W przypadku WIBOR-u i SKD najwyraźniej czują się na razie na tyle pewnie, że wolą “iść w zaparte” zbiorowo. Może kalkulują, że wygrają większość spraw (jak na razie w SKD rzeczywiście większość wygrywają) i uśpią czujność klientów. Mediacji nie promują, bo po co ustępować, skoro może ujdzie na sucho?
Problem w tym, że to myślenie krótkoterminowe. Każda z tych spraw to tykająca bomba, którą mogliby rozbroić przy stole, a jeśli nie – to wybuchnie na sali sądowej. Wcześniej czy później dojdzie do sytuacji, że klienci wygrają w TSUE albo w Sądzie Najwyższym i wtedy mediacja nie będzie już dobrą wolą banku, tylko koniecznością na dużo gorszych warunkach. Niestety, na razie brakuje też impulsu zewnętrznego – kogoś, kto zachęciłby lub zmusił strony do rozmów. W sprawach frankowych takim impulsem był sam KNF i groźba zachwiania stabilności sektora. Przy WIBOR i SKD banki udają, że problem jest marginalny, a nadzór milczy. W rezultacie mediacja pozostaje wielką nieobecną. Zamiast konstruktywnego dialogu mamy więc partyzantkę: tu ugoda, tam przepychanka, zero systemowego podejścia. Kto na tym traci? Oczywiście znów klienci, którzy albo walczą w sądzie w pojedynkę, albo biorą, co im bank łaskawie rzuci pod stołem.
Milczenie państwa: gdzie pełnomocnik ds. ochrony konsumentów?
Na koniec nie sposób nie zapytać: gdzie jest państwo i jego instytucje, gdy banki bawią się w kotka i myszkę z wymiarem sprawiedliwości? Od trzech dekad słyszymy, jak to polskie państwo chroni konsumentów, jak stoi na straży ich praw. Ostatnio powołano nawet specjalnego Pełnomocnika rządu (Ministra Sprawiedliwości) ds. Ochrony Praw Konsumenta. Tytułów i urzędów – pod dostatkiem. A czynów? Jakoś ich nie widać. Gdy wybuchła afera frankowa, UOKiK wydawał decyzje, KNF wzywał do ugód, politycy prześcigali się w deklaracjach pomocy. A w sprawach WIBOR i SKD – cisza jak makiem zasiał. Czyżby problem był niezauważony? Mało medialny? A może niewygodny, bo dotyczy polskich złotowych kredytów, więc trudniej zwalić winę na “zagraniczne banki” czy spekulantów?
Weźmy na przykład pełnomocniczkę ds. ochrony praw konsumenta przy resorcie sprawiedliwości. Powołano ją z wielką pompą na początku 2024 r., głównie z myślą o pomocy frankowiczom. I faktycznie – zajęła się organizacją spotkań w sprawie ugód frankowych. Ale czy słyszeli Państwo choć słowo o działaniach tejże pełnomocniczki w sprawie WIBOR-u lub sankcji darmowego kredytu? My również nie. Milczenie. Aż chciałoby się zapytać: czy ochrona konsumenta kończy się na frankach? Nowe fale problemów – choćby właśnie WIBOR – są jakby ignorowane. Tymczasem 14–15 tysięcy pozwów o darmowe kredyty to nie garstka pieniaczy, tylko realny problem społeczny. Do tego dochodzą pozwy WIBOR-owe, których z miesiąca na miesiąc przybywa. Czy rząd naprawdę uważa, że to się samo rozwiąże?
Pełnomocnik ds. konsumentów mógłby przecież wystąpić w takich sprawach w roli quasi-oskarżyciela publicznego, przedstawić stanowisko w obronie zbiorowego interesu. Mógłby dopingować sądy, by nie bały się zadawać pytań TSUE mimo nacisków. Mógłby wreszcie publicznie napiętnować takie praktyki banków – bo one godzą w prawa konsumentów systemowo, nie jednostkowo. Zamiast tego mamy zdumiewającą bierność. Być może rządzący boją się uderzyć w banki na krajowym podwórku (wszak to duże instytucje, w dodatku skarb państwa jest udziałowcem największych z nich). Ale ochrona konsumentów na sztandarach zobowiązuje. Jeśli nic się nie zmieni, państwo de facto stanie po stronie silniejszego przez zaniechanie.
Na dłuższą metę jednak takie milczenie może drogo kosztować. Jeśli w końcu TSUE zabierze głos – a nastąpi to prędzej czy później – pretensje konsumentów mogą zwrócić się i przeciw państwu: “gdzie byliście, gdy walczyliśmy o swoje prawa? Czemu nie reagowaliście na oczywiste uniki banków?”. Niestety, na razie trudno oprzeć się wrażeniu, że konsumenci zostali pozostawieni sami sobie na polu bitwy, podczas gdy instytucje państwowe chowają głowę w piasek.