Stowarzyszenie Stop Bankowemu Bezprawiu (SBB) wystąpiło do kandydatów na urząd Prezydenta RP z głośnym apelem, żądając jasnego stanowiska wobec ośmiu postulatów dotyczących ochrony klientów sektora finansowego. W środku kampanii wyborczej łatwo zyskać poklask hasłami o „bezpieczeństwie finansowym obywateli” czy „patologiach rynku finansowego”. Rzeczywiście, SBB od lat nagłaśnia problemy frankowiczów, ofiar nieuczciwych kredytów czy wysokich opłat bankowych. Jednak czy wszystkie ich żądania są realne i przemyślane? Przyjrzeliśmy się najważniejszym z nich. Wskażemy, które pomysły mogą faktycznie poprawić los konsumentów, a które trącą populizmem lub ignorują realia prawno-ekonomiczne państwa.
Państwowy “bezpieczny kredyt” hipoteczny – lekarstwo gorsze od choroby?
Najbardziej spektakularny postulat SBB to „Bezpieczny kredyt hipoteczny” gwarantowany każdemu obywatelowi raz w życiu przez państwowy bank BGK, ze stałym oprocentowaniem równym średniej UE. Idea brzmi kusząco: stabilny, tani kredyt mieszkaniowy dostępny powszechnie. Plusy? Zmniejszenie ryzyka wpadnięcia w pułapki typu kredyty frankowe – klient brałby kredyt w złotych na przewidywalnych warunkach. Państwo już zresztą eksperymentuje z podobnym pomysłem: od 2023 r. działa program „Bezpieczny Kredyt 2%” dla młodych, który obniża oprocentowanie pierwszego mieszkania do 2% dzięki dopłatom z budżetu. Skoro tamten program cieszy się ogromnym zainteresowaniem (w kilka miesięcy złożono ponad 63 tys. wniosków, to widać społeczne zapotrzebowanie na tańsze hipoteki.
Minusy? Diabeł tkwi w ekonomicznych skutkach ubocznych. Rządowy kredyt 2% już wywołał gwałtowny wzrost cen mieszkań – bez limitów cen sprzedający zaczęli żądać kwot znacznie wyższych niż wcześniej, wiedząc, że kupujący i tak dostaną tani kredyt. Średnie ceny metra poszybowały do poziomów (np. ~15 tys. zł/m² w największych miastach) wcześniej spotykanych tylko w najdroższych lokalizacjach. Krótko mówiąc, łatwy tani pieniądz napędza popyt i winduje ceny, niwelując korzyść dla konsumenta. SBB nie proponuje żadnych mechanizmów zapobiegających takiemu „psuciu rynku”, jak np. limit cen nieruchomości kwalifikujących się do państwowego kredytu (rozwiązanie znane z wcześniejszych programów jak „Mieszkanie dla Młodych”). W efekcie preferencyjna pożyczka mogłaby paradoksalnie wzbogacić deweloperów kosztem nabywców, którzy zapłacą więcej za mieszkanie.
Wątpliwa jest też realizacja finansowa pomysłu SBB. Jeżeli BGK miałby udzielać masowo nisko oprocentowanych kredytów, ktoś musi pokryć różnicę między tanim kredytem a kosztami finansowania. Być może liczy się tu na budżet państwa lub NBP – w obu przypadkach oznacza to obciążenie dla finansów publicznych (czy to wprost dotacja z budżetu, czy ryzyko na bilansie banku państwowego). Trzeba pamiętać, że prawo unijne ogranicza swobodę takich interwencji – stałe preferencyjne kredyty mogą być potraktowane jako niedozwolona pomoc publiczna zaburzająca konkurencję, jeśli nie zostaną ujęte w ramy programu pomocowego.
Prywatne banki straciłyby dużą część rynku na rzecz BGK, co zapewne spotkałoby się z ich protestem (i być może pozwami). Wreszcie, SBB pisze o „prawie do kredytu” – czy to znaczy, że każdy obywatel otrzymałby kredyt niezależnie od zdolności finansowej? Jeśli tak, to rodzi to ryzyko nadmiernego zadłużania osób o słabej wypłacalności (a potem strat pokrywanych przez państwo). Jeśli nie – to cały pomysł „dla każdego” okazuje się hasłem, bo realnie dostęp zależałby od bankowej oceny ryzyka jak dziś.
Podsumowując, intencja zapewnienia Polakom stabilnego finansowania mieszkań jest słuszna, lecz SBB pomija kluczowe kwestie: wpływ na ceny, koszty dla państwa i zgodność z prawem konkurencji. Rozsądniejsze byłyby bardziej ograniczone programy wsparcia dla najbardziej potrzebujących (np. młodych rodzin), sprzężone ze zwiększaniem podaży mieszkań. Niestety, postulat w obecnej formie brzmi bardziej jak dobrze brzmiący slogan wyborczy niż realna, zbilansowana reforma.
Bezpieczniejsze transakcje – oczywistość zamiast konkretów
Drugi punkt apelu – „Bezpieczne transakcje” – wzywa do wdrożenia zabezpieczeń chroniących płatności internetowe i telefoniczne. Trudno się z tym nie zgodzić, tyle że… takie zabezpieczenia już istnieją i ciągle są rozwijane. Banki od dawna stosują dwuetapowe uwierzytelnienie (kody SMS, aplikacje mobilne), co zresztą wymusiła unijna dyrektywa PSD2. Problem w tym, że najsłabszym ogniwem staje się nie technologia, a człowiek. Przestępcy finansowi coraz częściej zamiast łamać systemy, manipulują ofiarami – podszywają się pod bank lub policję, wyłudzają hasła, nakłaniają do fałszywych operacji. Takie oszustwa („phishing”, „vishing”) rosną lawinowo: co roku tą metodą znika z kont Polaków ok. 80 mln zł.
Oszuści dzwonią jako „fałszywi pracownicy banku” i strasząc rzekomym włamaniem, każą szybko wykonać przelew na „bezpieczny rachunek”. Niestety, wielu klientów – niezależnie od wieku czy wykształcenia – w panice wykonuje polecenia.
Co na to postulat SBB? Hasło o „wdrożeniu zabezpieczeń” jest słuszne, ale ogólnikowe. Być może chodzi o to, by banki jeszcze skrupulatniej weryfikowały takie nietypowe transakcje (np. dodatkowe potwierdzenie telefoniczne z inicjatywy banku zanim wykonana zostanie podejrzana operacja). Rzecz w tym, że banki już zaczęły to robić – sektor bankowy prowadzi też kampanie społeczne ostrzegające przed oszustami. Czy potrzebne są zmiany prawne? Raczej dopracowanie procedur i edukacja klientów. Ten postulat SBB to raczej apel o kontynuację oczywistych działań, z którymi nikt nie polemizuje. Trudno go krytykować, ale niewiele wnosi – to trochę tak, jakby stwierdzić, że „należy leczyć choroby i zapobiegać wypadkom”. Prawda, tylko konkretów brak.
Dzień zwłoki na otrzeźwienie – lekarstwo na „oszustwa na wnuczka (bankiera)”
Ciekawszą i bardziej konkretną propozycją jest punkt trzeci: zakaz wypłaty kredytu w dniu podpisania umowy, jeśli kwota przekracza 20 tys. zł – środki mają być uruchamiane dopiero następnego dnia, po telefonicznym potwierdzeniu przez pracownika banku. Ta pozornie drobna zmiana mogłaby uchronić wielu ludzi przed fatalnymi w skutkach decyzjami. Wspomniana wcześniej plaga oszustw „na fałszywego bankowca” często wygląda tak: przestępcy nakłaniają ofiarę nie tylko do przelania własnych oszczędności, ale i do szybkiego zaciągnięcia kredytu online (np. 50 czy 100 tys. zł), który natychmiast znika na „rachunku technicznym” oszustów.
Gdyby obowiązywał automatyczny jednodniowy „czas na ochłonięcie” i niezależna rozmowa weryfikacyjna z bankiem, ofiara miałaby szansę zorientować się w podstępie. Albo przynajmniej inny pracownik banku mógłby wykryć nietypową sytuację i zadać pytania (np. „Czy ktoś panią namawiał do wzięcia tej pożyczki?”). Taki mechanizm działałby trochę jak okres odstąpienia od umowy, który w prawie konsumenckim istnieje (można anulować kredyt konsumencki w 14 dni), lecz tu byłby proaktywny – zapobiegałby uruchomieniu środków zanim będzie za późno.
Oczywiście, wprowadzenie tego wymogu ustawowo to dodatkowy obowiązek dla banków i niewielka uciążliwość dla klientów, którzy w nagłej potrzebie finansowej musieliby poczekać dobę na pieniądze. Jednak limit 20 tys. zł wydaje się rozsądny – drobne kredyty na pilne wydatki byłyby od razu, a większe (bardziej ryzykowne) z opóźnieniem.
W praktyce większość osób i tak nie potrzebuje kilkudziesięciu tysięcy natychmiast tego samego dnia. Nawet jeśli tak, to bezpieczeństwo wielu innych klientów jest ważniejsze. Ten postulat wydaje się realistyczny – KNF lub ustawodawca mogą nałożyć na banki taki wymóg ochronny. Banki zapewne nie będą zachwycone (to dla nich dodatkowy proces i ryzyko utraty części klientów do konkurencji niestosującej opóźnienia), ale z punktu widzenia państwa większe bezpieczeństwo obywateli przed oszustami jest spójne z interesem publicznym.
Być może warto rozważyć pewne doprecyzowanie – np. czy 24h zawsze wystarczy, czy wymagane jest nagranie rozmowy potwierdzającej, itp. – ale generalnie to sensowny pomysł, który można wdrożyć stosunkowo łatwo. W odróżnieniu od wielu innych postulatów SBB, ten nie budzi poważnych zastrzeżeń prawnych ani ekonomicznych.
Zgoda małżonka na kredyt – ochrona rodziny czy ograniczenie wolności?
Kolejna propozycja – limit 20 tys. zł dla kredytu bez zgody małżonka – dotyka drażliwej sfery rodzinnych finansów. SBB chce prawnie zagwarantować, że jeśli ktoś pozostaje w związku małżeńskim (wspólnota majątkowa), to nie zadłuży się powyżej 20 tys. zł bez wiedzy i akceptacji partnera. Na pierwszy rzut oka brzmi to rozsądnie: wiele rodzin popadło w tarapaty, gdy jedno z małżonków ukrywało długi. Taka regulacja chroniłaby współmałżonka przed nieświadomym wejściem we wspólne kłopoty (bo choć dług zaciągnięty przez jedną osobę formalnie obciąża tylko nią, to w praktyce przy wspólnym budżecie i majątku cierpi cała rodzina).
Warto jednak zauważyć, że banki już dziś częściowo stosują podobną zasadę, tylko że dobrowolnie i przy znacznie wyższych kwotach. Nie ma co prawda sztywnej ustawowej granicy, ale każdy bank ustala swój limit ryzyka – przykładowo jeszcze niedawno w ING bez pytania małżonka można było wziąć aż do 200 tys. zł, w PKO BP ~120 tys., w Pekao ~70 tys., w Millennium ~50 tys., a np. w BNP Paribas 30–50 tys. zł w zależności od klienta.
Proponowane 20 tys. to zatem drastyczne zaostrzenie względem obecnej praktyki (kilkukrotnie niższy pułap niż standardy banków). Tysiące osób, które dziś mogłyby samodzielnie zaciągnąć kredyt gotówkowy (np. na remont czy auto), musiałoby fatygować małżonka po zgodę. To oczywiście zwiększy kontrolę wydatków w rodzinie, ale też ograniczy autonomię dorosłych ludzi.
Pojawia się pytanie: co z małżeństwami patologicznie zaborczymi? Osoba, która np. ucieka od przemocowego męża, nie uzyska kredytu na start nowego życia bez jego zgody – czy tego chcemy? Można argumentować, że w takiej sytuacji powinna ustanowić rozdzielność majątkową lub rozwieść się, ale życie bywa bardziej skomplikowane.
Od strony prawnej, Kodeks rodzinny już przewiduje obowiązek uzyskania zgody współmałżonka na niektóre poważne czynności (np. zbycie nieruchomości). Kredyty konsumenckie nie są jednak obecnie objęte takim wymogiem – i nie bez powodu. Usztywnienie tego ustawowo może rodzić problemy praktyczne: czy bank ma obowiązek sprawdzania stanu cywilnego i majątkowego każdej osoby wnioskującej o >20 tys.? (Zapewne tak – kolejna formalność i koszt).
Co jeśli małżonek bezpodstawnie odmawia zgody – blokada zdolności kredytowej drugiej osobie? Czy nie lepiej pozostawić to w gestii banków i małżonków? W dobie, gdy coraz więcej osób ma intercyzy albo żyje bez ślubu, sztywny przepis może po prostu zachęcić do omijania – np. ktoś zaciągnie kilka mniejszych kredytów po 19 tys. w różnych bankach, zamiast jeden 40-tysięczny.
Reasumując, intencja ochrony rodzin przed ukrywanym zadłużeniem jest chwalebna, ale projektowana granica 20 tys. zł wydaje się zbyt niska i arbitralna. Być może kompromisowym rozwiązaniem byłoby podniesienie świadomości – np. banki mogłyby obowiązkowo informować drugiego małżonka o zaciągnięciu większego kredytu (choć to znów kwestia danych osobowych). Tak czy inaczej, narzucanie ustawą aż tak rygorystycznego progu pachnie nadopiekuńczością państwa. To postulat, który polityk mógłby poprzeć, by pokazać troskę o rodzinę – ale wdrożenie go budzi wątpliwości zarówno natury praktycznej, jak i z punktu widzenia praw jednostki.
Wojna z „obrotowymi drzwiami” – 10 lat banicji dla nadzorców
Punkt piąty apelu, czyli reforma nadzoru finansowego, celuje w zjawisko znane jako revolving door – przechodzenie urzędników nadzoru do pracy w instytucjach, które wcześniej nadzorowali. SBB żąda drakońskiego środka: 10-letniego zakazu zatrudnienia w podmiotach rynku finansowego dla osób kierujących KNF po zakończeniu ich kadencji. Rozumowanie jest jasne – jeśli szef nadzoru wie, że później może dostać lukratywną posadę w banku, to istnieje pokusa, by będąc regulatorem patrzeć przez palce na wybryki sektora (w nadziei na wdzięczność przyszłego pracodawcy). Taka sytuacja budzi konflikt interesów i podważa zaufanie do bezstronności nadzoru.
Nie da się ukryć, że w Polsce mieliśmy przykłady szybkich transferów z KNF do banków. Były przewodniczący KNF Andrzej Jakubiak już 3 miesiące po odejściu został dyrektorem w mBanku (było to legalne przy braku jakichkolwiek ograniczeń). Inny – Stanisław Kluza – po kilku latach objął stanowisko prezesa banku BOŚ. Obecnie prawo nie przewiduje żadnego okresu karencji; to rzucający się w oczy brak, skoro w biznesie prywatnym umowy o zakazie konkurencji na 6–12 miesięcy są normą. Byli szefowie nadzoru znają przecież sekrety rynku i swoje wcześniejsze decyzje – ich przejście na „drugą stronę” budzi wątpliwości etyczne.
Czy jednak 10 lat zakazu to rozsądna propozycja? To ekstremalnie długo – właściwie oznacza koniec kariery w sektorze dla kogoś, kto przez kilka lat kierował KNF. Mało który profesjonalista zdecyduje się na taką posadę publiczną wiedząc, że potem czeka go dekada bez pracy w swoim zawodzie (lub praca poniżej kwalifikacji).
Jak zauważył były przewodniczący komisji papierów wartościowych Jacek Socha, państwo musiałoby w takim przypadku płacić tym urzędnikom przez czas zakazu, bo inaczej ich możliwości zarobku byłyby bardzo ograniczone. Można rozważyć krótszy okres – np. 1–2 lata – co jest często postulowane jako rozsądny kompromis. Taki zakaz konkurencji opłacany z budżetu zapewniłby, że kluczowi nadzorcy nie przejdą od razu do banków, ale jednocześnie nie „wyłączałby” ich z rynku na pół życia.
Trzeba też pamiętać, że są inne sposoby wzmacniania niezależności nadzoru: wysokie pensje w KNF (żeby nie kusił sektor prywatny), przejrzystość decyzji, komisje etyki. SBB wybiera drogę maksymalnie restrykcyjną, trochę na pokaz – bo hasło „ukarajmy urzędników zakazem” brzmi dobrze w społecznej percepcji. Jednak interes państwa wymaga raczej pozyskiwania najlepszych kadr do instytucji nadzorczych, a nie odstraszania ich surowymi sankcjami po zakończeniu służby. W skrajnym przypadku taki 10-letni zakaz mógłby zniechęcić wykwalifikowanych ekspertów do obejmowania stanowisk w KNF, albo – jeśli niezapłacony – narazić go na zarzut niezgodności z konstytucyjną wolnością pracy.
Podsumowując, problem jest realny, ale rozwiązanie SBB wydaje się nieproporcjonalne i trudne do wdrożenia. Bardziej realistyczne byłoby wprowadzenie okresu karencji dla szefów nadzoru w granicach 1-3 lat, z rekompensatą finansową, co zwiększyłoby niezależność bez wywoływania negatywnych skutków ubocznych.
Urząd Ochrony Praw Kredytobiorcy – nowe super-biuro czy dublowanie instytucji?
SBB proponuje utworzenie nowej instytucji: Urzędu Ochrony Praw Kredytobiorcy wyposażonego w uprawnienia prokuratorskie. Ideał byłby to organ stojący twardo po stronie klientów banków – coś w rodzaju finansowego Rzecznika Praw Obywatelskich z zębem prokuratora. Ambitnie, ale czy potrzebnie? Spójrzmy na obecny stan. Istnieje już przecież Rzecznik Finansowy, który pomaga indywidualnym klientom w sporach z bankami czy ubezpieczycielami. Jest UOKiK, mogący nakładać wysokie kary na banki za praktyki naruszające zbiorowe interesy konsumentów (nierzadko zresztą UOKiK z tego korzysta, np. kwestionując abuzywne klauzule w umowach kredytowych). Są wreszcie sądy, gdzie setki „frankowiczów” wygrywają procesy z bankami na podstawie prawa konsumenckiego. Czy nowy urząd cokolwiek doda?
SBB najwyraźniej uważa, że dotychczasowa architektura zawiodła – skoro „państwo ignoruje patologie sektora finansowego”, to trzeba nowego szeryfa. Ale powołanie kolejnego urzędu centralnego często kończy się rozdrobnieniem kompetencji i chaoszem kompetencyjnym. Jeśli Urząd Ochrony Kredytobiorcy miałby mieć „uprawnienia prokuratorskie”, to czy przejmie od prokuratury ściganie przestępstw finansowych? A może chodzi o możliwość występowania do sądów w imieniu klientów? Tego nie doprecyzowano. Już dziś Rzecznik Finansowy może występować w sprawach sądowych po stronie klientów (np. składa istotne poglądy, wspiera pozwów zbiorowe), a UOKiK może wszczynać postępowania w sprawie naruszeń zbiorowych interesów konsumentów. Być może SBB chciałoby połączenia tych funkcji i wzmocnienia ich – ale to można zrobić bez tworzenia nowego bytu.
Nowy urząd oznaczałby koszty i czas – ustawa, struktury, kadry, budżet. Gdyby nawet powstał, jego skuteczność zależałaby od ludzi i przepisów – czyli dokładnie tego, co można ulepszyć w istniejących instytucjach. Przykładowo, można by zwiększyć kompetencje Rzecznika Finansowego, dając mu prawo nakładania kar administracyjnych czy obligatoryjnego uczestnictwa w postępowaniach grupowych. Można by w prokuraturze powołać specjalny wydział ds. przestępstw bankowych. SBB idzie na skróty, wołając: „dajcie nam nowy urząd z wielką władzą”, ale nie odpowiada na pytanie, jak uniknąć sytuacji, że ów urząd stanie się papierowym tygrysem albo dublatem UOKiK. W najgorszym razie – przy braku woli politycznej – nowa instytucja mogłaby stać się synekurą dla „swoich”, która wiele nie zdziała.
Co nie znaczy, że wszystko jest dobrze: klienci banków w Polsce faktycznie często czują się bezbronni, a droga sądowa jest długa i kosztowna. Państwo powinno mocniej egzekwować prawa konsumenckie w finansach. Tylko czy potrzebna jest do tego rewolucja instytucjonalna? Interes państwa każe raczej wzmacniać istniejące narzędzia nadzoru i ochrony konsumentów, niż mnożyć byty. Ten postulat, choć zrozumiały w emocjonalnym odczuciu zawiedzionych klientów, wydaje się mało realny politycznie (tworzenie urzędu to długi proces) i potencjalnie nieskuteczny. Lepiej wymagać od rządu, by lepiej wykorzystał moc, którą już ma UOKiK, KNF czy Rzecznik Finansowy, niż stawiać pałac dla nowego „Super-Rzecznika”.
Osobista odpowiedzialność finansowych twórców – dobre intencje, wątpliwe wykonanie
Siódmy postulat SBB jest dość oryginalny: rejestrować nazwiska osób odpowiedzialnych za wprowadzenie produktu finansowego na rynek i dołączać te informacje do karty produktu. Innymi słowy, klient kupując np. kredyt czy polisolokatę, miałby czarno na białym nazwisko urzędnika bankowego, który za ten produkt odpowiada. Idea wynika z frustracji: wiele toksycznych produktów (choćby kredyty frankowe czy trefne polisy inwestycyjne) było tworzonych przez konkretne zespoły ludzi – ale gdy przyszło do rozliczeń, odpowiedzialność rozmywała się po bezosobowej instytucji. SBB chciałoby wskazać palcem winnych: „to Kowalski i Nowak wymyślili ten bubel, niech boją się konsekwencji”.
Wprowadzenie takiego rejestru budzi jednak multum pytań i obaw. Po pierwsze, co to znaczy „odpowiedzialny za produkt”? W banku nad nowym kredytem pracują całe działy – analitycy, prawnicy, zarząd akceptuje. Kogo wpisać? Tylko pomysłodawcę? Szefa projektu? Członków zarządu nadzorujących? Można oczywiście formalnie wyznaczyć jedną osobę odpowiedzialną, ale to rodzi ryzyko przerzucania winy (kozła ofiarnego). Po drugie, samo wypisanie nazwiska na ulotce niewiele zmieni prawnie – nadal stroną umowy jest bank jako firma i to on ponosi odpowiedzialność cywilną. Żeby menedżer poniósł rzeczywistą karę, musiałby złamać prawo (np. świadomie oszukać klientów) – a to już dziś pozwala ścigać go karnie lub z pozwu cywilnego, tylko trzeba to udowodnić. Rejestr nie sprawi automagicznie, że ludzie będą skazywani za nietrafione produkty finansowe, jeśli te produkty formalnie spełniały ówczesne normy.
Można tu wskazać na analogie z zagranicy: Wielka Brytania po kryzysie 2008 wprowadziła rygorystyczny reżim Senior Managers Regime, który zmusza banki do przypisania konkretnym menedżerom odpowiedzialności za obszary działalności i pozwala surowo ich karać za zaniedbania. To wewnętrzny reżim odpowiedzialności, ale nigdzie nie ma zwyczaju informowania klienta wprost: „ten pan X stworzył ten produkt” – bo klientowi wystarczy, że ma pewność, iż bank poniesie odpowiedzialność, a jaką karę dostaną konkretni pracownicy, to kwestia dla nadzoru i sądów.
W Polsce zamiast wymyślać rejestry nazwisk, można by raczej wymusić na bankach lepszą kontrolę wewnętrzną nad projektowaniem produktów. KNF mógłby w ramach nadzoru produktowego żądać, by bank wskazał osoby nadzorujące dany segment i to ich rozliczać (np. co do zgodności z prawem, rzetelności informacyjnej). Ale upublicznianie tych danych w każdym prospekcie może mieć skutki uboczne: zastraszenie kadry przed wprowadzaniem jakichkolwiek innowacji (bo „a nuż mnie potem wpiszą na czarną listę”) lub przeciwnie – iluzję dla klientów, że „mam nazwisko, to kogoś pozwę”. Tyle że pozew i tak byłby przeciwko bankowi, bo udowodnienie osobistej winy np. dyrektora produktu jest trudne (czy to on celowo wprowadził w błąd, czy po prostu marketing źle poinformował klienta?).
Krótko mówiąc, intencja personalnej odpowiedzialności w finansach ma sens – koniec z anonimową bankową machiną, w której nikt nie czuje się winny krzywdy klienta. Ale wykonanie proponowane przez SBB trąci nadmierną wiarą w „listę wstydu”. Odpowiedzialność menedżerów powinna być przede wszystkim egzekwowana przez nadzór (sankcje, zakazy pełnienia funkcji) i właścicieli instytucji, a także poprzez sprawne postępowania – a nie przez dopisywanie ich nazwisk do każdego produktu finansowego.
Prawo już teraz pozwala Komisji Nadzoru Finansowego nakładać kary na członków zarządów banków, a nawet ich wykluczać z zawodu za rażące naruszenia. Może problem leży w stosowaniu tych uprawnień, a nie w braku „rejestru twórców”? Ten postulat, choć unikalny, wydaje się mało przygotowany merytorycznie. Kandydat na prezydenta może go poprzeć, by pokazać, że „ukróci samowolę banksterów”, ale prawnicy i ekonomiści będą drapać się w głowę, jak to ugryźć w zgodzie z zasadami odpowiedzialności zbiorowej vs. indywidualnej.
Obrót gotówkowy dla każdego – wolność obywatelska kontra globalne trendy
Na koniec SBB uderza w ton obrony najbardziej tradycyjnej formy pieniądza. Postulat ósmy brzmi: „Stabilny, bezpieczny i dostępny dla każdego obrót gotówką”. To poniekąd odpowiedź na rosnący niepokój części społeczeństwa, że świat finansów pędzi ku pełnej cyfryzacji, zostawiając niektórych w tyle. Podczas gdy banki promują bankowość elektroniczną, a Unia Europejska pracuje nad ograniczaniem użycia gotówki (choćby planem zakazu transakcji powyżej 10 tys. euro w gotówce – co przyjął Parlament Europejski), SBB przypomina o prawie obywatela do trzymania banknotu w portfelu.
Trudno nie przyznać racji, że gotówka to w pewnym sensie gwarant wolności i bezpieczeństwa – w sytuacjach kryzysowych ludzie masowo po nią sięgają, o czym przekonaliśmy się w pandemii i na początku wojny na Ukrainie (Polacy wtedy wypłacali z bankomatów rekordowe ilości pieniędzy – wzrost wypłat był najwyższy w Europie). Gotówka nie zależy od prądu, od działania systemów informatycznych ani od widzimisię banku, który może z dnia na dzień zmienić taryfę opłat.
Nic dziwnego, że w czasie niepewności wiele osób czuje się pewniej, mając fizyczny pieniądz. SBB wraz z innymi organizacjami (tworzącymi Koalicję na rzecz Gotówki) słusznie zauważa, że dostęp do gotówki realnie się pogarsza – banki likwidują oddziały i bankomaty, co prowadzi do powstawania „pustyń bankomatowych”, a istniejące bankomaty mają coraz niższe limity wypłat i wyższe prowizje. Dla młodego, obeznanego z technologią mieszkańca miasta może to nie problem, ale dla seniora na wsi – już tak. Obrona prawa do gotówki jest więc obroną inkluzywności systemu finansowego.
Jednocześnie jednak należy pamiętać, że interes państwa nie zawsze pokrywa się z pełną swobodą obrotu gotówkowego. Dlaczego UE narzuca limity? Między innymi by utrudnić pranie brudnych pieniędzy i unikanie opodatkowania, które najłatwiej robić anonimową gotówką. Państwo ma też interes w rozwoju płatności bezgotówkowych – są tańsze w obsłudze, bardziej efektywne (choć to głównie interes banków) i zostawiają ślad transakcyjny przydatny choćby w ściganiu przestępczości.
SBB akcentuje prawa konsumenta, ale przemilcza, że całkowita wolność gotówki oznacza też wolność dla szarej strefy. Rozsądna polityka powinna wyważyć te racje: zapewnić obywatelom łatwy dostęp do gotówki na co dzień i prawo do jej używania, ale jednocześnie walczyć z nadużyciami (np. wysokie transakcje w biznesie można ograniczać, bo istnieją inne sposoby zapłaty).
W Polsce na szczęście nie ograniczono mocno gotówki – np. planowany zakaz płatności powyżej 20 tys. zł między firmą a osobą fizyczną nie doszedł do skutku. Jednak trend rynkowy jest nieubłagany: mniej bankomatów, więcej terminali. Być może rolą państwa jest zadbać, by w każdym regionie była infrastruktura do wypłaty gotówki (choćby obowiązek utrzymywania bankomatu w gminie przez któryś bank, lub rozwój sieci Poczty Polskiej świadczącej usługi bankowe).
Ten postulat SBB to bardziej manifest wartości niż konkretny projekt ustawy – kto miałby zagwarantować dostępność gotówki? NBP poprzez emisję i politykę oddziałów? Banki komercyjne poprzez regulacje KNF? Wyzwanie jest realne, bo sektor prywatny idzie w odwrotnym kierunku niż oczekiwania tradycjonalistów. Kandydat, który stanie w obronie gotówki, raczej niczym nie ryzykuje politycznie – to chwytliwe i ma poparcie np. wśród seniorów.
Tylko że w praktyce ta obrona wymagałaby konkretnych działań, często wbrew interesom banków czy nawet wbrew unijnym regulacjom. Można uchwalić, że „każdy ma prawo płacić gotówką”, ale jeśli bankomat będzie 30 km dalej, to prawo na papierze nie wystarczy. Zatem i tu potrzeba raczej przemyślanej strategii (np. ulgi dla operatorów bankomatów, zakaz dyskryminacji gotówki w sklepach do pewnej kwoty, itp.) niż tylko hasła.
Czy dobre chęci wystarczą? – SBB na tle realiów
Apel SBB bez wątpienia wynika z lat doświadczeń i autentycznej troski o konsumentów, którzy czuli się traktowani przez sektor bankowy przedmiotowo. Wiele z poruszonych problemów jest prawdziwych: nieuczciwe praktyki przy kredytach, słabość nadzoru, uwikłanie państwa w interesy banków, wykluczenie cyfrowe – to wszystko wyzwania, którym państwo powinno stawić czoła. Trzeba docenić, że postulaty SBB próbują patrzeć w przyszłość, nawołując do prewencji kolejnych kryzysów („żeby nie powtórzył się frankowy dramat” – wołają). Takie głosy obywatelskiego nacisku są potrzebne, by politycy nie zadowalali się frazesami.
Niemniej, ekspercka analiza pokazuje, że niektóre żądania SBB są oderwane od realiów prawnych lub ekonomicznych. Część propozycji ma charakter życzeniowy – świetnie brzmiałaby w programie wyborczym, lecz przy próbie wdrożenia natrafiłaby na poważne przeszkody (budżetowe, prawne, systemowe).
Inne wydają się nie do końca przemyślane w szczegółach – jak choćby rejestr twórców produktów czy sztywny próg 20 tys. dla zgody małżonka, które mogłyby rodzić niezamierzone konsekwencje. SBB – złożone z ambitnych społeczników – operuje językiem prostych rozwiązań, podczas gdy świat finansów rzadko bywa czarno-biały.
Czy to znaczy, że trzeba te postulaty odrzucić? Niekoniecznie. Warto, by kandydaci odnieśli się do nich merytorycznie: które są gotowi poprzeć, a które skorygować lub odrzucić. Być może z niektórych pomysłów da się wyłuskać wartościowe rdzenie i wdrożyć w zmodyfikowanej formie. Na przykład zamiast utopijnego prawa do taniego kredytu dla każdego – zwiększyć ofertę stabilnych kredytów o stałej stopie na rynku i rozwijać budownictwo dostępne. Zamiast nowego urzędu – dać więcej uprawnień Rzecznikowi Finansowemu lub UOKiK w sprawach bankowych. Ważne, by dyskusja o prawach konsumentów finansowych nie skończyła się po kampanii. SBB zrobiło krok, wrzucając temat na agendę. Teraz czas, by eksperci, politycy i instytucje państwa przełożyli szlachetne intencje na rozsądne, wykonalne działania. W przeciwnym razie apel pozostanie tylko zbiorem sloganów – a klienci banków dalej będą czekać na realną poprawę swojego bezpieczeństwa finansowego.