Niektórym frankowiczom najwyraźniej mało jednej wygranej wojny. Po unieważnieniu kredytu we frankach i pokonaniu banku szukają kolejnej „oszczędności” – tym razem kosztem własnych prawników. W mediach społecznościowych pojawiło się zaskakujące zjawisko: byli frankowicze kombinują, jak wymigać się od zapłaty success fee (premii za sukces) należnego kancelarii za wygranie sprawy. Na facebookowych grupach kredytobiorców aż huczy od dyskusji, w których zwycięzcy procesu radzą sobie nawzajem, jak nie rozliczyć się z pełnomocnikiem po wygranej. Takie praktyki budzą ogromne kontrowersje – czyżby bohaterowie walki z bankami zamieniali się teraz w cynicznych cwaniaków żerujących na pracy swoich adwokatów?
Porady z Facebooka: jak nie płacić success fee
W internetowych grupach frankowiczów aż roi się od wpisów otwarcie zachęcających do unikania rozliczenia się z prawnikami. Co bardziej nieuczciwi kredytobiorcy chwalą się, że nie zamierzają płacić ustalonej prowizji za sukces i pytają innych, „jak to zrobić, żeby nie zapłacić ani złotówki?”. Pod takimi postami pojawiają się dziesiątki komentarzy – niestety, często w tonie aprobaty dla kombinowania. Najczęstsze „porady” krążące wśród frankowiczów można streścić następująco:
Negocjuj cichaczem ugodę z bankiem poza sądem – skoro kancelaria nie doprowadziła do wyroku, to „nic nie zrobiła” i nie trzeba jej płacić.
Twierdź, że nie zrozumiałeś umowy z prawnikiem i nie byłeś świadomy zapisów o premii za sukces – może da się unieważnić klauzulę o success fee tak samo, jak unieważniło się klauzule w umowie kredytowej.
Strasz kancelarię, że zgłosisz ich umowę do do prokuratury – niech myślą, że mieli niedozwolone zapisy i może odpuszczą roszczenie.
Takie „dobre rady” rozchodzą się po forach i grupach, zachęcając kolejnych klientów do karkołomnych wybiegów. Retoryka niektórych wpisów ociera się wręcz o absurd. Pojawiają się głosy usprawiedliwiające kombinowanie: „skoro konsument nie musi czytać umów z przedsiębiorcą, to może i umowy z prawnikiem nie muszę dokładnie czytać” – sugeruje jeden z forumowiczów, nawiązując cynicznie do argumentów używanych przez frankowiczów przeciw bankom. Innymi słowy: skoro sądy chronią kredytobiorców, którzy nie zrozumieli zawiłych umów bankowych, to dlaczego nie spróbować podobnej sztuczki wobec umowy z własną kancelarią?
Atmosfera w takich dyskusjach jest pełna kombinatorstwa. „Wygrałem z bankiem, kancelaria chce 30 tysięcy prowizji – ani mi się śni im tyle dać” – chełpi się anonimowo jeden z użytkowników grupy. Pod spodem lawina komentarzy przyklaskujących takiej postawie: „Nie certól się, napisz im, że nie masz z czego zapłacić” – radzi ktoś inny. „Dokładnie, blefuj – powiedz, że jak będą coś chcieli, to pójdziesz do mediów. Założę się, że odpuszczą, bo żadnej sprawy w sądzie im się nie będzie chciało ciągnąć” – przekonuje kolejny komentator. Wśród takich „doradców” panuje przekonanie, że kancelarie boją się sądów i że klientowi ujdzie na sucho niewywiązanie się z umowy. Niestety, rzeczywistość szybko weryfikuje te mrzonki.
Kancelarie nie odpuszczają: pozwy przeciw cwaniakom
Prawnicy reprezentujący frankowiczów nie zamierzają machać ręką na należne im honorarium. Coraz częściej słychać o pozwach, które duże kancelarie składają przeciwko własnym klientom w sytuacji, gdy ci odmawiają zapłaty umówionego success fee. Z rozmów na forach wynika, że kancelarie nie czekają długo – wysyłają wezwanie do zapłaty, a gdy to nie skutkuje, kierują sprawę do sądu. „Myślałem, że blefują z tym pozwem, ale właśnie dostałem sądowe papiery co teraz myślicie zrobić” – przyznaje ze skruchą jeden z frankowiczów. „Miał być sprytny plan, a jest pozew o zapłatę z odsetkami i kosztami – sprawa już w sądzie i niby niebawem rozprawa” – pisze inny, załączając zdjęcie kopii pozwu.
Sądy nie mają litości dla takich praktyk. W sprawach o zapłatę wynagrodzenia prawników sędziowie patrzą bardzo krytycznie na tłumaczenia w stylu „nie zrozumiałem umowy z kancelarią”. Tego rodzaju argumentacja brzmi znajomo – w końcu ci sami frankowicze w sporach z bankami przekonywali, że nie rozumieli skomplikowanych umów kredytowych. Jednak gdy ten sam człowiek po raz drugi twierdzi, że znów nie doczytał warunków (tym razem umowy z własnym prawnikiem), trudno oczekiwać wyrozumiałości.
Trudno więc liczyć, by którykolwiek sędzia uznał nieważność umowy z pełnomocnikiem tylko dlatego, że klient rzekomo jej nie zrozumiał – w praktyce sąd stwierdzi ważność kontraktu i nakaże zapłatę zaległego wynagrodzenia. Mówiąc wprost, jeśli kredytobiorca podpisał z kancelarią umowę, to musi dotrzymać jej warunków – tak samo, jak wymagał dotrzymania warunków od banku.
Doświadczają tego na własnej skórze ci, którzy dali się skusić internetowym „patentom” na oszukanie prawnika. „Atmosfera na rozprawie była dla mnie fatalna – sędzia patrzył na mnie jak na oszusta” – relacjonuje jeden z pozwanych frankowiczów, którzy próbowali uniknąć zapłaty. „Spytał wprost, czy korzystałem z pomocy profesjonalnej kancelarii, a gdy potwierdziłem – dlaczego nie chcę zapłacić za wykonaną pracę”. Inny opisuje, że sędzia już na wstępie dał do zrozumienia, iż nie kupuje bajek o „nieświadomości”: „Usłyszałem, że ktoś kto przez lata walczył o swoje prawa w sądzie, powinien rozumieć wagę podpisanych zobowiązań.”. Takie sygnały z sal sądowych jasno wskazują, że dla wymiaru sprawiedliwości sprawa jest oczywista – umów należy dotrzymywać, a próby wymigania się od zapłaty to zwykłe krętactwo.
Co więcej, wskazuje się, że w efekcie zapłaci jeszcze więcej, niż gdyby rozliczył się od razu. Gdy prawnik musi iść do sądu po swoje wynagrodzenie, dochodzą odsetki za opóźnienie, koszty procesu i zastępstwa procesowego – czyli dodatkowe dziesiątki tysięcy złotych obciążające przegrywającego klienta. Pojawiają się też pojedyncze komentarze typu„ (…) miałem oddać kancelarii 35 tys. zł prowizji, a po przegranym procesie muszę zapłacić prawie 67 tys. z odsetkami i kosztami” – żali się użytkownik jednego z forów.
Od bohatera do kombinatora – cena za brak uczciwości
Wielu komentatorów nie kryje oburzenia postawą nieuczciwych frankowiczów. Jeszcze niedawno opinia publiczna kibicowała kredytobiorcom w nierównej walce z bankami, postrzegając ich jako ofiary nieuczciwych klauzul i bohaterów batalii Dawida z Goliatem. Teraz ten pozytywny wizerunek jest zagrożony. Ujawniająca się postawa „nie zapłacę prawnikowi, bo po co” kładzie się cieniem na dotychczasowym sukcesie – „z bohaterów stają się w oczach opinii publicznej kombinatorami, którzy po wygranej bitwie chcą uciec przed zapłatą własnym sojusznikom”.
Takie zachowanie budzi niesmak nawet w środowisku samych frankowiczów. Wielu rzetelnych kredytobiorców płaci uczciwie swoim pełnomocnikom i otwarcie potępia podobne praktyki, obawiając się, że psują one reputację całego ruchu. Padają mocne słowa o chciwości i hipokryzji – bo jak inaczej nazwać sytuację, w której ktoś, kto czuł się oszukany przez bank, sam próbuje oszukać swojego prawnika?
Konsekwencje społeczne takiej postawy mogą okazać się poważne. Przegrana w sądzie z własnym pełnomocnikiem jest niemal pewna, co oznacza obciążenie dodatkowymi kosztami i odsetkami, a także nieuchronną utratę twarzy. Co więcej, kancelarie mogą w przyszłości mniej chętnie podejmować się spraw w modelu „płacisz większość po wygranej”, jeśli wzrośnie liczba nieuczciwych klientów – ostrzegają eksperci.
Uczciwi frankowicze również mogą na tym ucierpieć, bo trudniej im będzie znaleźć dobrą reprezentację na dogodnych warunkach, gdy prawnicy będą obawiać się kolejnych kombinatorów. W skrajnych wypadkach może to prowadzić do podnoszenia opłat wstępnych lub wprowadzania zabezpieczeń finansowych w umowach – słowem, koszty cudzej nieuczciwości poniosą potem porządni klienci.
Historia zdaje się zataczać ironiczne koło. Frankowicze, którzy latami zarzucali bankom nieetyczne praktyki, sami muszą teraz uważać, by nie wejść w rolę nieuczciwego kontrahenta. Trzeba to powiedzieć jasno: prawo stoi tu po stronie umów – pacta sunt servanda, umów należy dotrzymywać, a kancelarie które same kwestionują umowy bankowe zwracają szczególną uwagę aby w swoich umowach mieć zapisy, których w sądzie będzie dochodzić łatwo.
Kredytobiorca, który o tym zapomina, ryzykuje utratę moralnej wysokiej pozycji, a przede wszystkim – ryzykuje własnym portfelem. Jak pokazują przykłady, ostatnia bitwa tej wojny może zostać przez niesfornego frankowicza sromotnie przegrana, a cenę przyjdzie mu zapłacić z odsetkami.
Warto o tym pamiętać, zanim zaufa się przypadkowym internetowym „ekspertom” podsuwającym pomysły, jak przechytrzyć swoją kancelarię. Pozorna oszczędność może bowiem okazać się najdroższym błędem w całej frankowej epopei.