Frankowicze masowo wygrywają batalie sądowe z bankami o nieważne umowy. Niestety coraz częściej po takim zwycięstwie niektórzy z nich wdają się w kolejny spór, tym razem z… własnymi prawnikami. Coraz liczniejsza grupa frankowiczów postanawia unikać zapłaty uzgodnionego wynagrodzenia za sukces (tzw. success fee) dla kancelarii prawnej, która pomogła im unieważnić kredyt lub wynegocjować ugodę. W efekcie zamiast świętować uwolnienie się od długu, ci klienci fundują sobie nowy konflikt – i ponoszą dotkliwe konsekwencje finansowe oraz prawne.
Coraz częstszy proceder niepłacenia prawnikom
Zjawisko odmowy zapłaty premii za sukces po wygranej sprawie staje się coraz powszechniejsze. Wygląda to tak: frankowicz podpisuje z kancelarią umowę, w której zgadza się zapłacić część uzyskanej korzyści prawnikom w przypadku pomyślnego zakończenia sporu. Gdy jednak cel zostaje osiągnięty – sąd unieważnia kredyt albo dochodzi do korzystnej ugody z bankiem – klient „zapomina” o umowie. Liczba takich przypadków rośnie na tyle, że sprawą zainteresował się Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
UOKiK jednoznacznie potwierdził, że kancelarie mają prawo domagać się success fee nawet, jeśli sprawa zakończyła się ugodą z bankiem, o ile umowa z klientem przewidywała taki sposób wynagrodzenia. Innymi słowy – Frankowicz jest zobligowany do zapłaty uzgodnionej premii za sukces zgodnie z podpisaną umową, niezależnie od tego, czy wygraną zapewnił wyrok sądu czy porozumienie z bankiem.
Niektórzy kredytobiorcy próbują się tłumaczyć, że „nie wiedzieli”, iż należy się dodatkowa opłata za sukces przy ugodzie lub premia była opisana w sposób dla nich niezrozumiały. Faktem jest, że temat wynagrodzeń budzi emocje – zwłaszcza gdy w mediach pojawiły się informacje o wysokich karach umownych za ugodę stosowanych przez niektóre firmy prawnicze.
Głośny był przypadek frankowicza, któremu za samą próbę ugody groziła kara 50 tys. zł, co zniechęciło go do porozumienia. Okazało się jednak, że takie „straszaki finansowe” wpisywały do umów głównie podejrzane spółki odszkodowawcze, a nie renomowane kancelarie adwokackie. UOKiK zbadał sprawę i nie dopatrzył się masowych nieuczciwych praktyk – rzekome skargi na kancelarie zostały wyjaśnione na ich korzyść. W przeważającej większości umów frankowych wszystko jest jasno zapisane. Klient, który podpisał umowę, wie lub powinien wiedzieć, że po zwycięstwie przyjdzie czas rozliczeń.
Prawnicy pozywają nieuczciwych klientów
Kancelarie prawne nie zamierzają machnąć ręką na takich niepłacących klientów. Coraz częściej prawnicy pozywają frankowiczów o należne honorarium – i, co nie zaskakuje, wygrywają te procesy. Jeżeli umowa jest jasna i przewiduje premię za sukces, sądy nie mają wątpliwości: klient ma obowiązek zapłaty wynagrodzenia prowizyjnego zgodnie z kontraktem.
W efekcie frankowicz, który chciał przechytrzyć kancelarię, sam staje przed sądem jako pozwany. Paradoksalnie w nowej roli – już nie jako ofiara banku, lecz jako dłużnik próbujący wykręcić się od zapłaty swojemu pełnomocnikowi. Rezultat? Taki klient szybko przekonuje się, że próba oszczędności była błędem, bo przegrywa sprawę z kancelarią i zostaje obciążony wszystkimi możliwymi kosztami.
W przeciwieństwie do banku, który potrafi samoczynnie pobierać raty z konta, prawnik nie może sobie po prostu “ściągnąć” honorarium – musi wystąpić na drogę sądową. Kancelarie frankowe coraz śmielej korzystają z tej drogi. W pozwach domagają się nie tylko zaległego success fee, ale także odsetek za opóźnienie i kosztów procesu.
Dla nieuczciwego klienta oznacza to, że rachunek ostatecznie będzie dużo wyższy, niż gdyby rozliczył się polubownie. Warto podkreślić: w dotychczasowych sporach tego typu sądy stają po stronie kancelarii. Próby podważania umowy przez klientów (np. twierdzenie, że opłata się nie należy albo że jest nadmierna) z reguły spełzają na niczym – umowa to umowa. Nawet organ państwowy stojący na straży konsumentów przyznał, że pobieranie success fee jest dopuszczalne i zależy od ustaleń umownych. Frankowicz, który liczył, że sąd go zwolni z zapłaty, boleśnie się rozczarowuje.
Pseudoeksperci kuszą bezkarnością
Skąd w ogóle pomysł, by nie płacić swojemu pełnomocnikowi? Niestety, w internecie pojawili się quasi-doradcy finansowi, którzy mamią frankowiczów obietnicami uniknięcia opłat. Ci samozwańczy „eksperci od obliczeń i analiz finansowych” przekonują klientów, że da się wywinąć od success fee – wystarczy odpowiednio zinterpretować rozliczenie z bankiem.
Często podpowiadają frankowiczom różne sztuczki: a to, że skoro ugoda nie dała fizycznie pieniędzy do ręki, to prawnikowi nic się nie należy; a to, że można zakwestionować umowę z kancelarią, bo rzekomo zawiera niedozwolone klauzule. Kuszą też płatnymi „analizami finansowymi”, które mają wykazać, iż klient nie odniósł korzyści, więc prowizja jest nienależna.
Brzmi zbyt pięknie, by było prawdziwe?
Oczywiście, bo to zwykła bujda. Gdy przychodzi co do czego i kancelaria składa pozew, taki pseudoekspert umywa ręce. Nie ponosi żadnej odpowiedzialności za swoje rady – to frankowicz zostaje sam na polu bitwy, zdany na łaskę sądu. Niestety wielu ludzi daje się nabrać na te mrzonki, licząc, że przechytrzą prawników.
Warto zauważyć, że prawnicy doskonale zabezpieczyli swoje interesy w umowach. Premia za sukces jest zazwyczaj definiowana tak, by obejmować różne formy wygranej – również korzyści nieprzelane bezpośrednio na konto klienta, np. umorzenie jego długu wobec banku.
Jeśli więc kancelaria doprowadziła do unieważnienia kredytu wartego np. 300 tys. zł, to nawet jeśli bank nie wypłaci ani złotówki (bo strony rozliczą się wzajemnie), klient i tak odniósł korzyść w postaci uwolnienia od długu. A od tego należy się prowizja.
Sprytne „analizy” przedstawiane przez doradców-celebrytów nie zmienią faktów. Sąd patrzy na umowę i stan faktyczny: kredytu już nie ma – jest sukces? Jest. Był kontrakt o wynagrodzenie za sukces? Był. Zatem zapłata się należy, kropka. Wszelkie kombinacje w stylu *na pewno się wywinę* można włożyć między bajki.
Stres, dodatkowe wydatki i spalony most
Ci, którzy uwierzyli w możliwość uniknięcia opłaty, przekonują się, że taka strategia to strzał we własną stopę. Zamiast cieszyć się z wygranej z bankiem, wikłają się w nowy proces – tym razem jako pozwani. To dodatkowy stres i nerwy, bo trzeba tłumaczyć się przed sądem z własnego postępowania. Radość z unieważnienia kredytu pryska, gdy przychodzi pozew od niedawnego sojusznika. Pojawia się wstyd – bo jak to wygląda, że konsument walczył o sprawiedliwość z bankiem, a sam nie dotrzymał słowa danego prawnikowi?
Co więcej, taka postawa oznacza poważne straty finansowe. Frankowicz liczył na oszczędność, a tymczasem będzie musiał zapłacić nie tylko zaległe honorarium, ale też wszelkie koszty procesu i odsetki. To mogą być tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy złotych dodatkowych opłat (przykładowe wyliczenia prezentujemy poniżej).
Trudno o większy absurd: klient ryzykował dla pozornej oszczędności, a w efekcie zapłaci o wiele więcej niż pierwotnie.
Na dodatek taki frankowicz zostaje sam jak palec wobec dalszych ewentualnych sporów z bankiem. Kancelaria, którą oszukał, utraci do niego zaufanie i nie udzieli mu już pomocy. A problemy mogą się pojawić: bank może opóźniać wykonanie wyroku, próbować wznowić postępowanie lub domagać się dodatkowych świadczeń (np. coraz częściej banki straszą pozwami o wynagrodzenie za korzystanie z kapitału).
Zwykle w takich sytuacjach to ten sam pełnomocnik reprezentuje dalej frankowicza i chroni go przed zakusami banku. Lecz jeśli klient spalił mosty, nie płacąc prowizji, nie ma co liczyć na lojalność prawników. Innymi słowy, frankowicz, który wybrał drogę konfrontacji ze swoją kancelarią, de facto naraża się na kontratak banku bez tarczy ochronnej. Zostaje sam w momencie, gdy banki szukają sposobów, by odzyskać pieniądze – a warto pamiętać, że instytucje finansowe dysponują sztabem prawników i będą bezwzględnie bronić swoich interesów.
Kosztowny rachunek za „cwaniactwo”
Na koniec warto zobrazować, ile kosztuje takie cwaniactwo. Klient, który myślał, że zaoszczędzi na prowizji dla prawnika, w praktyce dostaje do zapłaty znacznie większy rachunek. Oto przykładowe składowe kosztów, jakie ponosi frankowicz przegrywający z kancelarią w sądzie:
Premia za sukces (success fee) – zazwyczaj określony procent od uzyskanej korzyści dla klienta. U renomowanych pełnomocników stawki wynoszą zwykle 3–5% wartości sprawy. Przy unieważnieniu kredytu wartego np. 200 tys. zł jest to zatem na ogół od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. W mniej korzystnych umowach (często oferowanych przez pseudokancelarie) prowizja bywa wyższa, nawet 15–30% od korzyści – wtedy kwota do zapłaty może sięgnąć dziesiątek tysięcy złotych. Tak czy inaczej, mówimy o znacznej sumie, której zapłaty próbuje uniknąć nieuczciwy klient.
Odsetki za opóźnienie – jeśli frankowicz spóźnia się z zapłatą wynagrodzenia, kancelaria ma prawo żądać ustawowych odsetek za zwłokę. Stawka tych odsetek jest wysoka – obecnie to 11,25% rocznie. To oznacza, że już po roku zwlekania dług powiększa się o ponad 11%* Dla zobrazowania: od zaległych 20 tys. zł po 12 miesiącach narosną odsetki w wysokości około 2 250 zł. Im dłużej klient gra na zwłokę, tym więcej doliczy mu sąd – a odsetki będą naliczane aż do dnia zapłaty.
Opłata sądowa od pozwu – kancelaria, pozywając klienta, musi wnieść do sądu opłatę od pozwu w sprawie o zapłatę. Koszt ten zwykle wynosi 5% wartości dochodzonej kwoty** (taka jest podstawowa stawka w sprawach cywilnych o roszczenia majątkowe). Gdy spór toczy się o 20 tys. zł zaległego honorarium, opłata sądowa wyniesie ok. 1 000 zł – i tę sumę sąd również obciąży przegrywającego frankowicza. Przy większych kwotach opłata rośnie (maksymalnie do 200 000 zł w największych sprawach, choć akurat w sporach o wynagrodzenie prawnika aż takie sumy raczej nie wchodzą w grę).
Koszty zastępstwa procesowego – to wynagrodzenie prawnika reprezentującego wygrywającą stronę, pokrywane przez przegranego. Innymi słowy, frankowicz będzie musiał zwrócić kancelarii koszty zatrudnienia jej prawnika w procesie. Stawki są ustalone w przepisach i zależą od wartości przedmiotu sporu. Przykładowo, przy sporze o kwotę rzędu 100 tys. zł koszty te wyniosą ok. 5,4 tys. zł za postępowanie w pierwszej instancji. Dla niższych kwot są nieco mniejsze (np. ok. 3,6 tys. zł przy wartości sporu do 50 tys. zł), dla wyższych – odpowiednio większe (np. 10,8 tys. zł przy sporze do 2 mln zł). To dodatkowe kilka tysięcy złotych, które przegrany frankowicz będzie musiał wyłożyć z własnej kieszeni.
Jak widać, rachunek za niepłacenie może być bardzo słony.
Dla przykładu: klient zalegał prawnikom 20 tys. zł premii, został pozwany i przegrał po roku zwłoki. Musi oddać te 20 tys. zł, doliczone odsetki (ok. 2,2 tys. zł), pokryć opłatę sądową (1 tys. zł) i zwrócić koszty prawnika powoda (np. 3,6 tys. zł). Łącznie ponad 26 800 zł – czyli o 1/3 więcej niż pierwotny sukces fee! A im większa kwota sporu i dłuższe opóźnienie, tym te dodatkowe koszty szybciej rosną.
Podsumowując:
Unikanie zapłaty ustalonego wynagrodzenia prawnikom to krótkowzroczna i ryzykowna zagrywka. Frankowicz, który da się skusić na takie cwaniactwo, bardzo szybko przekonuje się, że zamiast zyskać – traci na nim podwójnie.
Najpierw psuje sobie reputację i relacje z własnym pełnomocnikiem, a zaraz potem przegrywa w sądzie i płaci dużo więcej, niż wynosiłaby uczciwa prowizja. Do tego dochodzi stres nowego procesu i brak wsparcia w razie następnych potyczek z bankiem. Wszystko to razem tworzy obraz sytuacji, w której rzekomy sprytny plan okazuje się finansową katastrofą.
Można rzec: frankowicze, którzy nie płacą prawnikom, sami robią z siebie ofiary – tym razem własnej chciwości i naiwności. Lepiej zatem trzymać się prostych zasad: umów trzeba dotrzymywać.
Zwłaszcza gdy to właśnie dzięki pracy wynajętej kancelarii możemy świętować wygraną z bankiem. Próba oszukania prawnika po zwycięstwie nad bankiem to prosta droga do tego, by zwycięstwo smakowało gorzko – a nasza wygrana zamieniła się w kosztowną porażkę.