Wyobraźmy sobie taką scenę: sala sądowa wypełniona napięciem, frankowicz z wypiekami na twarzy czeka na wyrok. Sędzia ogłasza: umowa kredytu nieważna, a bank… nie dostanie już od niego ani złotówki. Niemożliwe? A jednak. Ostatnie orzeczenia polskich sądów pokazują, że taki scenariusz staje się rzeczywistością. Banki, które przez lata dyktowały warunki i straszyły pozwami, dziś same coraz częściej schodzą z pola bitwy nie tylko pokonane, ale całkowicie przegrane! Czy to definitywny koniec ich walki o pieniądze od frankowiczów? Przyjrzyjmy się, jak doszło do tej prawnej rewolucji i co ona oznacza dla obu stron kredytowego sporu.
Obecna sytuacja frankowiczów – prawo po ich stronie
Jeszcze dekadę temu frankowicze czuli się osamotnieni w sporze z potężnymi instytucjami finansowymi. Dziś sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Statystyki są miażdżące: już w 2023 roku aż 97% spraw sądowych wytoczonych przez frankowiczów zakończyło się ich wygraną. Obecnie w 2025 roku szacuje się, że jest 98-99% wygranych spraw w 2 instancji.
Sędziowie niemal zgodnym chórem stwierdzają nieważność umów kredytów indeksowanych lub denominowanych do franka szwajcarskiego – w 96% korzystnych wyroków sądy unieważniają takie umowy. To oznacza, że kredytobiorca uwalnia się od długu: umowa traktowana jest tak, jakby nigdy nie istniała.
Co konkretnie zyskuje frankowicz, wygrywając z bankiem? Przede wszystkim uwolnienie od dalszych rat – nie musi już spłacać kredytu, który okazał się prawnie wadliwy. Po drugie, może domagać się od banku zwrotu wszystkich kwot, które wpłacił w wykonaniu nieważnej umowy (kapitału, odsetek, spreadów walutowych, prowizji).
Sądy nakazują bankom oddać te świadczenia, zwykle z ustawowymi odsetkami za opóźnienie. W praktyce więc frankowicz odzyskuje dziesiątki, a nierzadko setki tysięcy złotych – pieniądze, które przez lata przepłacił w zawyżonych ratach, a sumaryczny zysk z wygranej z bankiem idzie w setki tysięcy złotych.
Co z samym kapitałem pożyczonym przez bank? Tutaj teoretycznie działa zasada dwóch kondykcji: obie strony powinny sobie zwrócić to, co nawzajem świadczyły. Jednak, jak zobaczymy dalej, nawet zwrot kapitału przez konsumenta staje pod znakiem zapytania.
Wielkim przełomem dla układu sił był wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE z czerwca 2023 r. (sprawa C-520/21). TSUE rozwiał wątpliwości: bank nie ma prawa żądać od frankowicza żadnego wynagrodzenia ani waloryzacji za korzystanie z kapitału po unieważnieniu umowy.
Mówiąc prościej – jeśli umowa jest nieważna z winy banku (bo zawierała klauzule abuzywne), to bank może domagać się co najwyżej zwrotu nominalnej kwoty wypłaconego kredytu, bez grosza dodatkowej rekompensaty.
To była potężna bomba zrzucona na strategię banków. Jeszcze niedawno straszyły one klientów, że w razie unieważnienia zażądają nie tylko zwrotu kapitału, ale i tzw. „wynagrodzenia” za to, że klient korzystał przez lata z pieniędzy banku. TSUE uciął takie zapędy wprost – „bank nie może czerpać zysków ze swoich nieuczciwych praktyk”. W ślad za tym orzeczeniem poszły decyzje polskich sądów: pozwów o zapłatę za „korzystanie z kapitału” właściwie nie da się już wygrać, a część banków zaczęła masowo wycofywać takie pozwy ze strachu przed kosztami przegranej.
Rezultat? Frankowicze są dziś na prawnej pozycji, o jakiej kilka lat temu mogli tylko marzyć. Mogą spokojnie dochodzić swoich roszczeń nawet wiele lat po zaciągnięciu kredytu – nawet kredyty dawno spłacone nie są „zamkniętym rozdziałem”, bo klient może odzyskać nadpłacone kwoty. To też ogromne kwoty o które warto walczyć.
Linie orzecznicze ustalono na korzyść konsumentów i żaden bankowy trick – ani „źle postawiony przecinek”, ani argument o ryzyku kursowym – nie zmienia faktu, że to banki ponoszą konsekwencje wadliwych umów.
Co ważne, sądy drugiej instancji potwierdzają niemal wszystkie wygrane frankowiczów – prawomocnych wyroków przybywa lawinowo i to coraz szybciej. Doprowadziło to do sytuacji, że w 2025 roku banki coraz częściej nawet nie składają apelacji, widząc jak ukształtowana jest linia orzecznicza. Jeśli więc frankowicz decyduje się iść do sądu, szansa sukcesu graniczy z pewnością – a ewentualne potknięcia to raczej wyjątki potwierdzające regułę.
Przełomowe wyroki: bank bez szans na odzyskanie kapitału?
W ostatnich miesiącach na horyzoncie pojawiło się jeszcze bardziej sensacyjne pytanie: czy bank może zostać z niczym, nawet jeśli chodzi o zwrot nominalnego kapitału kredytu? Innymi słowy – czy frankowicz, który unieważni umowę, może zachować kwotę, którą pożyczył, nie oddając bankowi zupełnie NIC? Brzmi kontrowersyjnie, ale kilka przełomowych wyroków zaczęło wskazywać, że banki mogą nic już nie odzyskać od frankowiczów.
Szerokim echem odbił się wyrok Sądu Okręgowego w Płocku z października 2024 r. (sygn. I C 6/22). Sąd oddalił w całości powództwo banku o zwrot kapitału wraz z odsetkami, uznając roszczenie banku za przedawnione. Co istotne, bank nawet nie złożył apelacji – pogodził się z porażką, więc wyrok stał się prawomocny. W uzasadnieniu sąd wskazał, że skoro umowa upadła z winy banku (klauzule abuzywne), to bank jako profesjonalista powinien był wcześniej zadbać o swoje roszczenia. Skoro tego nie zrobił na czas, nie może teraz żądać od konsumenta zwrotu pieniędzy.
Podobny los spotkał mBank w głośnej sprawie z Bielska-Białej: 21 stycznia 2025 r. Sąd Okręgowy (sygn. II Ca 1242/24) prawomocnie pozbawił bank prawa do odzyskania ~100 tys. zł kapitału od frankowiczów. Sąd uznał, że termin przedawnienia minął, a bank – jako podmiot fachowy – zna prawo i nie może powoływać się na względy słuszności, gdy sam naruszył zasady współżycia społecznego. Innymi słowy: bank nie ma „czystych rąk”, więc nie zasługuje na taryfę ulgową.
Skąd te rozstrzygnięcia o przedawnieniu?
Kluczowy okazał się spór o to, kiedy zaczyna bieg terminu przedawnienia roszczeń banku w przypadku nieważnej umowy. Banki forsowały korzystną dla siebie wykładnię: skoro to klient musi najpierw zakwestionować umowę, to liczmy czas od momentu, gdy konsument zgłosi bankowi, że umowa jest wadliwa (np. pozwem).
Taką interpretację wsparł nawet Sąd Najwyższy w uchwale z 25 kwietnia 2024 r. (III CZP 25/22) – SN stwierdził, że co do zasady termin dla roszczeń banku biegnie od dnia następującego po zakwestionowaniu umowy przez konsumenta. Brzmi fair? Niekoniecznie. Taka reguła pozwalała bankom spać spokojnie latami – dopóki klient nie poszedł do sądu, przedawnienie stało w miejscu.
Sąd Okręgowy w Żywcu w sprawie mBanku wykazał jednak odwagę cywilną: uznał, że nawet według zasad SN, w danym przypadku czas minął. Konsumenci wysłali bowiem do banku przedsądowe zawezwanie do próby ugodowej już w 2019 r. – a sąd przyjął, że to było równoznaczne z zakwestionowaniem umowy. Skoro tak, trzyletni termin (dla roszczeń banku jako przedsiębiorcy wobec konsumenta) upłynął z końcem 2022 r., a bank pozew złożył dopiero w 2024 – musztarda po obiedzie. Sąd w Żywcu podkreślił też, że nawet gdyby chcieć zastosować wyjątkową klauzulę o przedłużeniu terminu ze względu na zasady słuszności (art. 117^1 k.c.), to bank nie spełnia warunków – ten kto sam postępował nieuczciwie, nie może teraz prosić o nadzwyczajną ochronę.
TSUE rozstrzygnie czy frankowicze będą musieli oddać cokolwiek
Teraz do gry wchodzi ponownie TSUE, który może rozwiać wszelkie wątpliwości w tej materii. Do luksemburskiego trybunału trafiły pytania prejudycjalne dotyczące przedawnienia roszczeń banków wobec frankowiczów.
Sąd Okręgowy w Warszawie zapytał, czy dopuszczalne jest opóźnianie startu biegu przedawnienia aż do momentu, gdy konsument zakwestionuje umowę (czyli właśnie podejście według SN). Eksperci i pełnomocnicy frankowiczów argumentują, że to sprzeczne z prawem UE i ideą ochrony konsumenta.
Ich zdaniem zegar powinien tykać od chwili, gdy bank dowiedział się lub przy dochowaniu należytej staranności powinien dowiedzieć się, że w umowie są nieuczciwe klauzule. A banki wiedzą o tym od dawna – już od lat 2000-nych istniały wyroki i sygnały, że klauzule walutowe mogą być abuzywne. Innymi słowy, bank nie może chować głowy w piasek i czekać dekadę, a potem budzić się z roszczeniami. Jeśli TSUE przyzna rację konsumentom, to będzie to trzęsienie ziemi: tysiące pozwów banków okażą się przedawnione. Frankowicze zyskają wtedy żelazny argument, by nie oddawać bankom ani złotówki.
Skutki dla banków – czy szykuje się finansowe tsunami?
Co oznaczałoby takie rozstrzygnięcie TSUE po stronie frankowiczów? Już teraz eksperci prognozują kolejną falę pozwów ze strony klientów. Wielu niezdecydowanych dotąd frankowiczów ruszy do sądów, gdy zobaczą, że ryzyko finansowe jest zerowe, a mogą tylko zyskać. Dla banków to czarny scenariusz: będą masowo tracić kapitał, który pożyczyły, a który – z powodu przedawnienia – stanie się dla nich nie do odzyskania.
Możliwe konsekwencje dla sektora bankowego, jeśli TSUE definitywnie zamknie bankom drogę odzysku kapitału:
- Gigantyczne straty finansowe – Banki już teraz tworzą wielomiliardowe rezerwy na ryzyko prawne tych kredytów. Na koniec 2024 r. odłożono ok. 87 mld zł rezerw na kredyty frankowe, podczas gdy wartość nominalna tych spornej puli kredytów wynosiła ~98 mld zł. Innymi słowy, sektor przygotowuje się na pochłonięcie niemal całego kosztu tych kredytów! Jeśli zapadnie niekorzystny wyrok TSUE, banki będą musiały jeszcze zwiększyć rezerwy, bo perspektywa odzyskania choćby części pożyczonego kapitału oddali się w niebyt. Można to porównać do sytuacji, w której bank udzielił tysiące kredytów, ale każdy z nich okazuje się PREZENTEM!. Straty liczone w dziesiątkach miliardów mogą przełożyć się na chwilowe załamanie zysków, a nawet straty netto niektórych banków. Warto jednak pamiętać, że banki w ostatnich latach korzystały z wysokich stóp procentowych i notowały rekordowe dochody, które pozwoliły im przetrwać ten „frankowy potop”.
- Lawina nowych pozwów i przyspieszenie starych spraw – Gdy wieść o wyroku TSUE się rozejdzie, nastąpi szturm na sądy. Banki mogą zostać zaskoczone również przyspieszeniem toczących się postępowań – widząc, że bank nie ma szans na odzyskanie kapitału, sądy mogą skłaniać się ku szybkiemu zamykaniu spraw, choćby poprzez wzajemne potrącenie roszczeń (co de facto daje wygraną klientowi). W efekcie frankowicze szybciej otrzymają prawomocne wyroki i zwroty pieniędzy, a banki szybciej zaksięgują straty.
- Presja na łączenie lub restrukturyzację banków – Najbardziej obciążone banki (te, które udzieliły najwięcej kredytów CHF) mogą stanąć przed wyzwaniem utrzymania wymogów kapitałowych. Jeśli straty znacząco uszczuplą ich kapitały, możliwe będą dokapitalizowania, emisje akcji lub nawet próby łączenia się banków dla przetrwania kryzysu. W skrajnym przypadku, gdyby któryś średniej wielkości bank nie udźwignął kosztów – niewykluczona byłaby interwencja nadzoru i przymusowa restrukturyzacja (choć to czarny scenariusz, na razie mało prawdopodobny biorąc pod uwagę wspomniane solidne rezerwy i zyski sektora).
- Zmiana strategii wobec klientów – Paradoksalnie, całkowita klęska w sporach frankowych może wymusić na bankach bardziej koncyliacyjne podejście do klientów. Skoro droga sądowa okaże się dla banków ślepym zaułkiem, będą musiały intensywniej szukać polubownych rozwiązań – choć, jak zobaczymy, może już być na to za późno. Banki mogą też porzucić agresywne działania prawne: już teraz część z nich odpuszcza pozywanie frankowiczów (masowo cofane są pozwy o wynagrodzenie za kapitał). Po wyroku TSUE trend ten zapewne się nasili – po co ponosić koszty sądowe, skoro szanse na wygraną są zerowe? Zamiast tego banki być może skupią się na minimalizowaniu szkód wizerunkowych i zatrzymaniu „zdrowych” klientów przy innych produktach finansowych.
Jednym słowem, TSUE może przypieczętować zwycięstwo frankowiczów tak dotkliwe dla banków, że finansowy kurtyna opadnie: banki zapłacą za frankowe błędy pełną cenę, oddając klientom wszystko, co tamci nadpłacili, i tracąc resztę kapitału. Czy sektor to wytrzyma? Zapewne tak – wspomniane rezerwy i zyski dają poduszkę bezpieczeństwa, a nadzór finansowy trzyma rękę na pulsie. Będzie to jednak bolesna lekcja pokory i zarazem historyczny transfer bogactwa: miliardy złotych wrócą z powrotem do kieszeni setek tysięcy polskich rodzin.
Ugody z bankami – kompromis czy pułapka?
W obliczu opisanej przewagi frankowiczów, pojawia się pytanie: czy w ogóle warto dziś rozważać ugodę z bankiem? Przecież banki od końca 2020 r. (gdy przewodniczący KNF zaproponował program ugód) namawiają: „dogadajmy się, zamiast iść do sądu”. Tylko czy propozycja ugody – zwykle sprowadzająca się do przewalutowania kredytu po określonym kursie i rozliczenia różnicy – nadal ma sens, gdy szala sprawiedliwości tak mocno przechyliła się na stronę klienta?
Spójrzmy najpierw na faktyczne zainteresowanie ugodami. Dane pokazują, że większość frankowiczów jednak wybrała drogę sądową. To mówi wiele o nastrojach – kredytobiorcy raczej wolą zawalczyć o pełną wygraną, niż zadowolić się częściowym kompromisem. Co więcej, obecnie co miesiąc przybywa kilka tysięcy nowych pozwów, a tempo zawierania ugód nie rośnie już tak dynamicznie.
Czy to znaczy, że ugody są nieopłacalne? Niekoniecznie – ale ich wady i zalety należy rozważyć bardzo trzeźwo:
- Zalety ugody: szybkość i pewność. Ugoda pozwala zamknąć temat kredytu w kilka tygodni lub miesięcy, bez stresu związanego z procesem sądowym, który może trwać parę lat (choć ostatnio wiele spraw kończy się już w 6–12 miesięcy prawomocnie). Daje też pewność wyniku – obie strony godzą się na warunki, więc nie ma ryzyka apelacji czy nieprzewidywalnego wyroku. Dla osób, które cenią święty spokój lub obawiają się, że jednak trafią na „zły” skład sędziowski, ugoda bywa kuszącą opcją. Banki często oferują przewalutowanie kredytu po kursie zbliżonym do kursu z dnia zaciągnięcia + zaproponowanie oprocentowania jak dla kredytów złotowych, co na pierwszy rzut oka może wyglądać atrakcyjnie – rata spada, ryzyko kursowe znika.
- Wady ugody: finansowo gorszy bilans niż w przypadku wygranej w sądzie. Zazwyczaj ugoda oznacza, że klient rezygnuje z roszczeń wobec banku w zamian za obniżenie salda kredytu. To obniżenie bywa znacząco mniejsze niż to, co mógłby uzyskać unieważniając umowę. W efekcie daruje bankowi dziesiątki tysięcy złotych, które mógłby odzyskać pozwem. Moralnie ugoda bywa również trudna do przełknięcia – dla niektórych frankowiczów to zgniły kompromis, bo oznacza przyznanie racji bankowi przynajmniej w części. W końcu, jeśli sąd może stwierdzić, że umowa była wadliwa od początku, to dlaczego klient ma płacić cokolwiek więcej poza kapitałem? Ugodowicze mogą też mieć poczucie niesprawiedliwości względem tych, którzy poszli do sądu i dostali więcej. I wreszcie aspekt ryzyka: podpisując ugodę tu i teraz, zrzekamy się dalszych roszczeń – a kilka miesięcy później TSUE czy Sąd Najwyższy może ogłosić decyzje jeszcze korzystniejsze dla klientów. Wtedy może pojawić się gorzkie poczucie straty, że pośpieszyło się z porozumieniem.
Podsumowując, dziś ugoda jest opcją głównie dla osób zmęczonych walką lub niepewnych swoich sił. Z czysto ekonomicznego punktu widzenia w większości przypadków bardziej opłaca się pozew. Nawet NBP w swoich rekomendacjach zauważył, że ugody pomagają rozwiązywać spory szybciej – ale to raczej z troski o sektor bankowy i odciążenie sądów niż o korzyść klienta. Z perspektywy indywidualnego frankowicza, który widzi przed sobą możliwość odzyskania np. 200 tys. zł nadpłaconych rat i do tego odsetki, pójście na ugodę za połowę tej kwoty trudno nazwać atrakcyjnym interesem. A co będzie w momencie kiedy okaże się, że kredyt to właściwie był prezent od nieuczciwego banku i nie trzeba oddawać nic?
Jest jeszcze aspekt moralny. Wielu frankowiczów przez lata czuło się oszukanych – banki oferowały kredyty „walutowe” jako stabilne i korzystne, a ukryły ryzyka i jednostronnie narzucały kursy walut. Teraz, gdy sądy potwierdzają nieuczciwość tych praktyk, moralnym zadośćuczynieniem jest pełne wyrównanie krzywd. Ugoda tego nie daje – to raczej pakt o nieagresji, podczas gdy wyrok sądu to sprawiedliwość i rozliczenie błędów.
Nie dziwi zatem argumentacja pełnomocników frankowiczów, że pozywanie banków ma też wymiar etyczny: to sposób, by pokazać branży finansowej czerwone światło na przyszłość. A tylko dotkliwa dla banków lekcja może zapobiec podobnym pomyłkom (czy wręcz patologiom) w przyszłości.
Komentarz eksperta: walczcie o swoje – to się opłaca i Wam, i państwu
Na koniec spójrzmy na sytuację okiem doświadczonego ekonomisty i publicysty obserwującego tę batalię od lat. Czy frankowiczom opłaca się dalej iść na wojnę z bankami? Zdecydowanie tak. Wszystkie dane finansowe i prawne wskazują, że rację ma strona klientów, a argumenty banków topnieją w oczach. Jeśli ktoś jeszcze się waha, powinien spojrzeć na liczby: średnio ponad 97%-98% szans na wygraną w sądzie, zwrot ogromnych kwot nadpłaconych rat, odsetek i prowizji, a przy tym szansa na uniknięcie spłaty pozostałego kapitału (gdy przedawni się roszczenie banku i TSUE wyda stosowny wyrok).
To sytuacja bez precedensu, gdzie statystycznie rzecz biorąc konsument nie ma prawie nic do stracenia, a bardzo dużo do zyskania. W finansach to się nazywa asymetrią ryzyka – tutaj przechyloną zdecydowanie na korzyść kredytobiorców.
Mało tego, dochodzenie swoich praw przez frankowiczów ma też pozytywny efekt systemowy. Banki, choć krótkoterminowo obciążone kosztami, w dłuższej perspektywie oczyszczą swoje bilanse z toksycznego portfela i nauczą się większej ostrożności. Można powiedzieć, że klienci, którzy wygrywają z bankami, wymuszają na sektorze zdrowsze standardy na przyszłość.
Bo przecież jaka byłaby lekcja dla bankowców, gdyby mimo nieuczciwych zapisów i przegranych procesów, ostatecznie i tak zarobili na tych kredytach? TSUE słusznie podkreślił, że pozwalanie bankom zarabiać na własnym bezprawiu zniweczyłoby sens ochrony konsumenta. A więc walcząc o swoje indywidualne umowy, frankowicze bronią też ładu prawnego i ekonomicznego – pokazują, że w demokratycznym państwie prawa szantaż „jesteś nam dłużny, bo wziąłeś kredyt” nie działa, jeśli dług opierał się na nieuczciwych zasadach.
Oczywiście, banki próbują ratować narrację, że „moralnie należy oddać kapitał”. Nikt nie neguje – kapitał pożyczony należy się wierzycielowi, ale tylko w granicach prawa. Jeżeli roszczenie jest przedawnione albo umowa od początku nieważna, to moralna odpowiedzialność za tę sytuację ciąży na banku, nie na konsumencie. To bank stworzył wadliwy produkt finansowy, często wprowadzając klienta w błąd co do ryzyka.
W ekonomii obowiązuje prosta zasada: jeśli podejmujesz ryzykowne działania (tu: udzielasz tysięcy kredytów z klauzulami abuzywnymi), ponosisz konsekwencje, gdy ryzyko się zmaterializuje. Banki przez lata doskonale zarabiały na tych kredytach, inkasując wysokie odsetki i spready. Teraz przyszło zapłacić rachunek za tamte zyski – to koszt błędów zarządzania i chciwości, który w dobrze funkcjonującym rynku ponosi właśnie przedsiębiorca, nie klient.
Patrząc szerzej, polski sektor bankowy udźwignie ten ciężar. Mimo czarnych wizji roztaczanych przez bankowców, żaden duży bank nie upadł z powodu franków. Ba, wiele z nich wciąż wykazuje solidne zyski. W 2022 i 2023 r. bankom sprzyjały wysokie stopy procentowe, co wywindowało ich wyniki i pomogło tworzyć rezerwy. 87 mld zł odłożonych rezerw mówi jasno: banki przewidziały swoją porażkę i zabezpieczyły kapitał na wypłaty dla frankowiczów.
Nie ma więc obaw, że wygrane konsumentów wywołają jakiś systemowy krach – w razie potrzeby NBP i KNF także stoją na straży stabilności. Zresztą, gdyby nawet w skrajnym przypadku trzeba było ratować któryś bank, to lepiej zrobić to transparentnie i jednorazowo, niż przez lata utrzymywać fałszywy spokój kosztem tysięcy pokrzywdzonych rodzin.
Puenta? Frankowicze powinni śmiało dochodzić swoich praw – dla własnego dobra i dla dobra zasad, które rządzą rynkiem. Każdy prawomocny wyrok przeciw bankowi to sygnał, że prawo i ekonomiczna logika zwyciężają nad siłą dużych graczy. A pytanie „czy banki nic już nie odzyskają od frankowiczów?” przestaje być tylko prowokacyjnym tytułem felietonu.
Coraz więcej wskazuje na to, że odpowiedź brzmi: tak, banki mogą już nie odzyskać swoich roszczeń – i jest to sprawiedliwy finał tej historii. Frankowicze, którzy wytrwali w walce, właśnie zmieniają podręczniki polskiego prawa i finansów, a ich determinacja opłaca się podwójnie: w domowym budżecie i w budowaniu bardziej uczciwego rynku na przyszłość.
Teraz piłka jest po stronie TSUE – jeśli potwierdzi dotychczasowy prokonsumencki kierunek, rok 2025 może przejść do historii jako ostateczny triumf Dawida nad Goliatem w świecie finansów. I choć dla banków to gorzka pigułka, dla tysięcy zwykłych ludzi będzie to długo oczekiwana sprawiedliwość dziejowa. Nie bójmy się więc dochodzić swojego – to najlepszy czas, by to zrobić.
.
Dziękujemy za przeczytanie tekstu!
Jeśli uważasz go za wartościowy i chcesz otrzymywać więcej takich tekstów, polub nasz profil na Facebook oraz X.com, a także udostępnij go znajomym i rodzinie.