Polski wymiar sprawiedliwości od lat próbuje leczyć przeciążone sądy „cudowną pigułką” mediacji. Na papierze brzmi to świetnie: szybkie ugody zamiast długich procesów, zadowoleni obywatele, odciążeni sędziowie. Rzeczywistość jednak boleśnie weryfikuje te plany. Statystyki nie kłamią – mediacja w polskich sprawach cywilnych to wciąż margines, a najbardziej jaskrawy przykład jej fiaska widać w głośnych sporach frankowych. Dlaczego w naszych sądach mediacja pozostaje piękną ideą, która nie działa?
Statystyki, które mówią wszystko
Zacznijmy od liczb, bo te oddają skalę problemu. Według najnowszego raportu Ministerstwa Sprawiedliwości, zdecydowana większość sądów kieruje do mediacji mniej niż jedną sprawę na sto spraw, które nadawałyby się do mediacji. Innymi słowy: tylko około 1% „mediowalnych” spraw cywilnych trafia w Polsce na mediację. Na mapie sądownictwa zdarzają się co prawda wyjątki – w nielicznych okręgach co trzydziesta sprawa jest kierowana do mediacji, podczas gdy w innych nie trafia tam ani jedna. W samym 2022 r. odnotowano aż 30 sądów rejonowych, które nie skierowały do mediatora ani jednego sporu. Z drugiej strony mieliśmy sądy (np. w Kołobrzegu czy Sławnie) osiągające „rekordowe” 6–7% spraw oddanych do mediacji – w skali kraju to jednak ciekawostka, nie norma.
Nawet gdy sprawa jakimś cudem trafi na mediację, sukces jest rzadkością. Statystycznie zaledwie ok. 10% mediacji kończy się ugodą stron. Dla porównania, w krajach Europy Zachodniej mediacja dawno przeszła z fazy eksperymentu do codziennej praktyki. W Holandii ok. 70% spraw skierowanych do mediacji kończy się porozumieniem stron, w Szwajcarii ponad 80% – dzięki czemu realnie odciążają one sądy. U nas tymczasem mediacje to wciąż margines i fikusny ozdobnik procedury cywilnej, który nie przekłada się na masowe ugody ani skrócenie kolejek. Nic dziwnego, że wprowadzenie mediacji do k.p.c. (oraz kolejne nowelizacje) nie zahamowały rosnącej lawiny spraw trafiających do sądów ani nie skróciły czasu trwania postępowań.
Sędziowie i prawnicy: sceptycy zamiast entuzjastów
Dlaczego tak się dzieje? W teorii sędzia ma kierować strony do mediacji zawsze, gdy widzi na to szansę. W praktyce jednak wielu sędziów nie ufa mediacji albo zwyczajnie nie widzi takiej potrzeby. Jak wskazuje raport Instytutu Wymiaru Sprawiedliwości „Zróżnicowanie wskaźnika załatwienia spraw cywilnych w drodze mediacji w poszczególnych sądach powszechnych – Przyczyny zróżnicowania, analiza danych i próba opracowania optymalnego modelu organizacyjnego”, sędziowie często są przekonani o własnych zdolnościach koncyliacyjnych – uważają, że sami potrafią pogodzić strony na sali rozpraw, więc mediator jest zbędny. Co więcej, gdy już dochodzi do ugody mediacyjnej, bywa ona oceniana przez sędziów jako gorszej jakości niż „tradycyjny” wyrok. Skoro sam arbiter patrzy krzywo na efekty mediacji, to trudno oczekiwać, by z zapałem odsyłał tam kolejne sprawy.
Swoje dokłada także środowisko prawnicze, które zamiast wspierać polubowne załatwianie sporów, często jest mu nieprzychylne. Pełnomocnicy procesowi (adwokaci i radcowie) nie mają finansowej motywacji, by kończyć sprawy ugodą – system wynagrodzeń za prowadzenie spraw premiuje raczej długi proces niż szybkie porozumienie. Co gorsza, mediator bywa postrzegany przez niektórych prawników jako konkurencja odbierająca im klientów.
W efekcie ani sędziowie, ani prawnicy nie są ambasadorami mediacji. Brakuje też spójnych standardów i promocji tej instytucji – nikt jej poważnie nie traktuje, więc i obywatele traktują ją z podejrzliwością. To systemowy paradoks: mediacja miała być remedium, ale bez wsparcia sędziów i prawników stała się fasadowym rytuałem.
Frankowicze kontra banki: mission impossible dla mediacji
Najlepszym testem skuteczności mediacji okazały się jednak sprawy frankowe – tysiące pozwów, które masowo trafiły do sądów, gdy frankowicze odkryli, że zostali oszukani przez banki. Jeśli mediacja miała gdzieś zabłysnąć, to właśnie tu – w sporze gigantycznym, społecznym, wołającym o rozwiązanie. Stało się odwrotnie: mechanizmy mediacyjne praktycznie nie zadziałały w ogóle. Dlaczego? Powodów jest co najmniej kilka i każdy z nich to osobny gwóźdź do trumny ugody w tych sprawach:
- Sztywność stanowisk banków: Przez lata banki pozostawały nieugięte. Propozycje ugodowe, o ile w ogóle się pojawiały, były dla klientów skrajnie niekorzystne – wiele osób wolało ryzykować proces niż przystać na połowiczne ustępstwa. Nic dziwnego, bo banki bały się, że każda większa ustępstwo zachęci kolejne setki klientów do pójścia po podobne. Ugoda z jednym frankowiczem mogła oznaczać konieczność ugód ze wszystkimi – instytucje finansowe wolały więc trwać przy swoim i grać na czas. Dopiero niedawno, pod naporem masowych pozwów i rosnących odsetek za przegrane, banki zaczęły oferować nieco lepsze warunki ugód i zrobiły to na masową skalę. Ale to kropla w morzu – przez długi czas mieliśmy sytuację oblężenia, gdzie żadna ze stron nie chciała ustąpić pierwsza.
- Brak motywacji do ugód: Mediacja działa, gdy obie strony widzą korzyść w kompromisie. W sporach frankowych takiej symetrii nie było. Banki liczyły, że może czas lub politycy rozwiążą problem za nich (choćby ustawą), a w międzyczasie wielu kredytobiorców nadal spłacało raty. Po co bank miał się śpieszyć z ugodą, skoro miesięczne raty wciąż spływały, a widmo przegranej w sądzie było odległe? Z kolei dla wielu frankowiczów ugoda oznaczała rezygnację z potencjalnie większych korzyści w razie wygranej w sądzie, która obecnie jest praktycznie PEWNA! a każdy dzień zwłoki w wydaniu wyroku to dodatkowa korzyść dla frankowiczów w postaci odsetek. Bez wyraźnego batoga nad głową (np. groźby natychmiastowej przegranej) żadna ze stron nie paliła się do ustępstw.
- Nierówność stron: Mówi się, że mediacja wymaga równości broni – tymczasem frankowicz zmagający się z potężnym bankiem od początku był na słabszej pozycji. Asymetria wiedzy i siły finansowej była oczywista. Banki dysponowały sztabami prawników i analityków, mogły przedłużać postępowania, odwoływać się w nieskończoność. Przeciętny kredytobiorca miał tylko swój jeden przypadek i ograniczone zasoby. W takiej konfiguracji mediacja przypominała dialog giganta z liliputem – trudno o poczucie sprawiedliwego balansu, gdy jedna strona może dyktować warunki, a druga desperacko walczy o unieważnienie umowy. Obecnie sytuacja wygląda inaczej to frankowicze mają pewność wygranej z bankiem na którą czekali bardzo długo, dlaczego zatem mieli by z czegoś rezygnować w drodze mediacji? Chociażby też do której są przymuszani w Sądzie Okręgowym w Warszawie?
- Potrzeba jednoznacznego rozstrzygnięcia: W sporach frankowych stawką było fundamentalne pytanie – czy umowy kredytowe z klauzulami waloryzacyjnymi są ważne, czy wręcz przeciwnie, należy je unieważnić. To kwestia wykładni prawa, interpretacji unijnych dyrektyw i polskiego kodeksu cywilnego. Mediator nie rozstrzygnie, czy klauzula indeksacyjna jest abuzywna – to może zrobić tylko sąd (albo Trybunał w Luksemburgu). Frankowicze chcieli precedensowego wyroku, który czarno na białym potwierdzi ich racje, zamiast półśrodków. Ugoda zazwyczaj oznacza „coś pośrodku”, ale tu kompromis nie zaspokajał potrzeby klarownej odpowiedzi: czy bank ich oszukał, czy nie. Wielu kredytobiorcom chodziło nie tylko o pieniądze, lecz także o zasadę i symboliczne zwycięstwo nad nieuczciwą – ich zdaniem – praktyką. Wielu frankowiczów chce także aby banki poniosły gigantyczne konsekwencje swoich działań aby nie przyszło im do głowy w przyszłości wprowadzać do obrotu w Polsce inne toksyczne produkty.
- Orzeczniczy charakter sporu: Z powyższego wynika kolejny punkt – sprawy frankowe miały charakter precedensowy i orzeczniczy, a nie czysto ugodowy. Sędziowie w całym kraju czekali na uchwały Sądu Najwyższego czy wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE, które wytyczą kierunek. To nie był typowy konflikt interesów, gdzie można się „spotkać w połowie drogi” – tu ważyły się losy tysięcy podobnych umów i konieczne było autorytatywne rozstrzygnięcie prawne. Innymi słowy, sporu o fundamentalne prawne „tak lub nie” nie załatwi kreatywna mediacyjna ugoda, bo strony nie szukały nowego kompromisowego rozwiązania, tylko potwierdzenia swoich praw.
- Ryzyko precedensu dla banków: Z perspektywy banków, każdy kolejny wyrok unieważniający umowę był groźnym precedensem, który mógł zachęcić setki następnych pozwów. Instytucje finansowe znalazły się w potrzasku: z jednej strony bały się przegranych w sądzie, z drugiej – ugód. Dlaczego ugód? Bo pójście na ustępstwa oznaczałoby de facto przyznanie, że z umowami było coś nie tak, a to otwierało wrota dla roszczeń kolejnych kredytobiorców. Lepiej było walczyć do końca, może licząc na zmianę linii orzeczniczej albo korzystne zmiany prawa, niż skapitulować przed grupą klientów i dać sygnał reszcie. W rezultacie banki traktowały każdy przypadek jak bitwę, którą trzeba stoczyć – mediacyjna kapitulacja nie wchodziła w grę, bo stawką był nie tylko ten jeden kredyt, ale cała architektura portfela frankowego.
Efekt? Mediacje w sprawach frankowych były praktycznie nieobecne. Zamiast tego dziesiątki tysięcy Polaków ruszyły do sądów, a banki zebrały sztaby prawników do obrony. Dopiero gdy linia orzecznicza sądów zaczęła coraz wyraźniej sprzyjać konsumentom (kolejne wyroki w kraju i w UE potwierdzały abuzywność klauzul), a licznik pozwów przekroczył 200 tysięcy, banki zmieniły taktykę. Zawarto około 110 tysięcy ugód – ale uwaga, w większości dopiero po złożeniu pozwów przez klientów i na warunkach wymuszonych przewlekłością procesów oraz groźbą wysokich odsetek za zwłokę. To nie mediacja zdziałała cud, lecz brutalna arytmetyka ryzyka i kosztów przegranej. Innymi słowy, polubowne rozwiązania rodzą się tu mimo braku systemowych mediacji, a nie dzięki nim. Mediacje, które obecnie promuje Sąd Okręgowy w Warszawie są po prostu spóźnione i nie mają szans powodzenia.
Systemowy zawód i europejskie kontrasty
Historia frankowiczów to studium przypadku, które obnaża słabość mediacji w naszym wymiarze sprawiedliwości. Ale problem jest szerszy i nie dotyczy tylko kredytów frankowych. Polska na tle innych krajów wypada blado, jeżeli chodzi o wykorzystanie mediacji. Podczas gdy na Zachodzie mediacje stały się rutyną (w niektórych państwach są wręcz obowiązkowym etapem w wybranych sprawach), u nas mediacja to wciąż egzotyczna instytucja, traktowana z rezerwą. W Wielkiej Brytanii czy USA większość pozwów cywilnych kończy się ugodą przed rozprawą – często dzięki mediacjom prowadzonym przez wyspecjalizowanych mediatorów. We Francji, Włoszech czy Hiszpanii wprowadzono mechanizmy zachęt, a nawet nakazy mediacyjne w sprawach rodzinnych czy sąsiedzkich, co znacząco podniosło odsetek polubownych finałów spraw.
Dlaczego inni potrafią, a my nie?
To pytanie za milion dolarów (albo raczej za setki milionów złotych, które kosztuje nas przewlekłość sporów). Częściowo winna jest mentalność – i to zarówno na sali sądowej, jak i w społeczeństwie. W krajach o ugruntowanej kulturze dialogu prawnego strony częściej traktują mediację serio, a nie jak stratę czasu. W Polsce pokutuje zaś przekonanie, że tylko sąd „da sprawiedliwość”, a ugoda to kapitulacja. Jeżeli nawet sędzia czy adwokat ma w głowie taki schemat, to trudno, by przekonał do mediacji obywatela.
Nie bez znaczenia są też rozwiązania systemowe. Inne państwa inwestują w profesjonalizację mediatorów, standaryzację ich usług i realne zachęty (choćby finansowe) do korzystania z mediacji. Holenderski mediator cieszy się autorytetem i realnie pomaga stronom osiągnąć konsensus. Polski mediator często narzeka na głodowe stawki i brak spraw, a jego kompetencje bywają podważane. W efekcie błędne koło się zamyka: nie ma ugód, bo nie ma zaufania do mediatorów; nie ma zaufania, bo brak pozytywnych doświadczeń.
Zakończenie: Czas obudzić mediację
Polska mediacja miała być lekiem na bolączki sądów, ale na razie jest pacjentem w stanie śpiączki. Sporów frankowych nie uratowała, sądów nie odciążyła, społeczeństwa nie nauczyła dialogu a program mediacji Sądu Okręgowego w Warszawie zrazi do niej trwale kolejne dziesiątki tysięcy frankowiczów. Zamiast tego odsłoniła instytucjonalne i mentalne blokady, które hamują polubowne rozstrzyganie konfliktów. Czy to znaczy, że powinniśmy z mediacji zrezygnować? Niekoniecznie. To raczej sygnał alarmowy, że trzeba ją zreformować od podstaw: od edukacji sędziów i prawników, przez lepsze warunki pracy mediatorów, po zmiany prawne zachęcające do ugód (choćby poprzez zmiany w kosztach sądowych czy obowiązkowe spotkania informacyjne).
Na razie jednak mamy, co mamy: mediację fasadową – niby jest, ale jakoby jej nie było. Frankowicze pokazali, że kiedy stawka jest wysoka, strony i tak pójdą na wojnę w sądzie, bo tam szukają ostatecznej sprawiedliwości. Mediacja zaś pozostała w odwodzie, niezdolna wkroczyć do akcji. Jeśli szybko nie wyciągniemy wniosków z tej porażki, mediacja w Polsce pozostanie tylko prawniczym sloganem – marzeniem o zgodzie, która nigdy nie nadchodzi.