Opinia publiczna przywykła już do historii frankowiczów – ludzi, którzy wzięli kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich i latami walczyli z bankami o sprawiedliwość. Teraz na horyzoncie pojawia się nowa grupa: „eurowicze”, czyli osoby z kredytami powiązanymi z euro. Czy wiesz, że nawet jeśli dawno spłaciłeś swój kredyt w euro, wciąż możesz podważyć jego umowę i zażądać od banku zwrotu pieniędzy? Brzmi niewiarygodnie, a jednak to realny scenariusz potwierdzony już przez sądy. W poniższym felietonie przyglądam się tej nowej fali pozwów – z perspektywy konsumenta, prawnika i ekonomisty. Zastanowimy się, dlaczego warto walczyć o swoje prawa nie tylko dla własnego zysku, ale i dla zdrowia całego sektora finansowego, ile można na takiej walce zyskać oraz jak banki próbują bronić się przed odpowiedzialnością.
Frankowicze przetarli szlak, eurowicze podążają za nimi
Wiele osób uważa, że po spłacie kredytu hipotecznego – czy to we frankach, czy w euro – sprawa jest zamknięta raz na zawsze. Tymczasem prawda wygląda inaczej. Nawet całkowicie spłacony kredyt walutowy można zakwestionować w sądzie i odzyskać nienależnie zapłacone pieniądze. Mechanizm prawny jest podobny jak w głośnych sprawach frankowych: jeżeli umowa kredytu zawierała klauzule niedozwolone (abuzywne), to może zostać uznana za nieważną od samego początku, jak gdyby nigdy nie została zawarta. A skoro umowa nigdy nie istniała, bank musi oddać klientowi wszystko, co na jej podstawie pobrał – nawet jeśli kredyt dawno spłacono.
Dlaczego dopiero teraz słyszymy o eurowiczach? Przecież kredyty w euro też były udzielane – fakt, że mniej masowo niż frankowe, ale jednak tysiące osób je zaciągnęło. Odpowiedź leży częściowo w okolicznościach ekonomicznych: przez lata sytuacja tych kredytobiorców była względnie stabilna.
Kurs euro wobec złotego nie skakał tak drastycznie, jak kurs franka po 2008 r., więc saldo zadłużenia nie wystrzeliło aż tak bardzo. Co więcej, strefa euro miała rekordowo niskie stopy procentowe – przez pewien czas nawet ujemne – dzięki czemu miesięczne raty wielu eurowiczów były niższe niż gdyby zadłużyli się w złotówkach. Krótko mówiąc: mniej powodów do nerwów. Z tego powodu przez lata o problemach eurowiczów było cicho, przyćmiewały je dramaty frankowiczów.
Jednak cisza nie oznacza, że problemu nie było.
Większość umów kredytów w euro zawierała niemal identyczne mechanizmy i klauzule jak kredyty frankowe. Banki stosowały w nich te same triki: jednostronnie ustalane tabele kursowe, niejasne zasady przeliczania rat, niepełne informowanie o ryzyku walutowym. Różnica polegała tylko na tym, że euro rzeczywiście zachowywało się trochę spokojniej niż frank – ale to żadne usprawiedliwienie.
Jeśli umowa była nieuczciwa wobec konsumenta, to waluta nie ma znaczenia: sąd może ją unieważnić, niezależnie czy dotyczy franka, euro czy dolara. Tę zasadę potwierdził m.in. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Co więcej, wskazał też, że konsument pozywający bank może domagać się odsetek za opóźnienie od chwili wezwania banku do zwrotu środków. W praktyce wyrok TSUE zadziałał jak iskra na proch – eurowicze nabrali odwagi, by pójść w ślady frankowiczów.
Walka o swoje prawa – kwestia moralna i społeczna
Dla wielu osób myśl o pozwaniu banku po latach może być krępująca. “Sam chciałem tego kredytu, skorzystałem z niskiego oprocentowania – czy mam moralne prawo teraz domagać się zwrotu?” – zastanawia się niejeden kredytobiorca. Odpowiedzmy jasno: masz prawo, bo prawo jest po Twojej stronie. Bank, który stosował niedozwolone zapisy, złamał zasady gry.
To trochę jak z wadliwym produktem – fakt, że przez jakiś czas działał, nie oznacza, że producent nie ponosi odpowiedzialności za ukrytą wadę. Tutaj wada tkwiła w umowie: skomplikowane klauzule, które przeciętny klient miał małe szanse zrozumieć.
TSUE podkreślił, że umowa musi być skonstruowana jasno i zrozumiale dla konsumenta, by ten mógł ocenić swoje przyszłe obciążenia. Jak konsument miał to zrobić, skoro bank w umowie odsyłał go do swojego wewnętrznego tabelarycznego kursu walut, który mógł ustalać wedle własnego widzimisię? To proste: nie mógł– i właśnie dlatego sądy uznają takie klauzule za nieuczciwe i eliminują je z obrotu prawnego.
Walka o unieważnienie abuzywnej umowy kredytu nie jest więc żadną próbą „wyłudzenia” czegokolwiek od banku – to przywracanie elementarnej sprawiedliwości.
Przez lata banki zarabiały na tych kredytach, korzystając z asymetrii informacji i siły narzucania swoich warunków. Teraz, gdy sytuacja się odwróciła, trudno byłoby bronić tezy, że słabsza strona umowy nie powinna dochodzić swoich praw. Można wręcz powiedzieć, że korzystając z dostępnych środków prawnych, kredytobiorcy działają pro publico bono – w interesie nas wszystkich. Dlaczego?
Bo budują ważny precedens: banki muszą ponosić konsekwencje stosowania nieuczciwych praktyk. Im więcej osób upomni się o swoje, tym mniejsza pokusa dla instytucji finansowych, by w przyszłości iść na skróty kosztem klientów. W szerszej skali to oznacza zdrowszy, bardziej transparentny sektor bankowy, gdzie umowy nie kryją min dla nieświadomych klientów. To trochę tak, jak z głośnymi pozwami zbiorowymi w USA – ktoś pozywa koncern nie tylko po odszkodowanie, ale też po to, by wymusić zmianę standardów.
Jest jeszcze jeden ważny aspekt społeczny. Frankowicze przez lata byli przedstawiani przez część komentatorów jako ci, którzy „sami są sobie winni” – bo gonili za niższą ratą. Dziś już mało kto tak mówi; widzimy raczej współczucie i zrozumienie dla ich położenia, a przede wszystkim powszechną akceptację faktu, że banki realnie skrzywdziły tych klientów wadliwymi umowami. Ta zmiana klimatu społecznego sprawia, że eurowicze nie powinni mieć moralnych wątpliwości: upominając się o swoje pieniądze, działają w imię przywrócenia równowagi. To nie zemsta ani cwaniactwo – to dochodzenie należnego sobie prawa i wysłanie sygnału: „umowy mają obowiązywać obie strony, także banki”.
Ile można zyskać na unieważnieniu kredytu w euro?
Perspektywa odzyskania wysokich kwot z nienależnie spłaconych rat w euro kusi wielu kredytobiorców – unieważnienie umowy oznacza, że bank musi oddać wszystko ponad pożyczony kapitał
Przejdźmy do konkretów: co właściwie oznacza unieważnienie umowy kredytu w praktyce finansowej? Otóż po stwierdzeniu nieważności następuje rozliczenie stron. Najprościej: Ty oddajesz bankowi to, co od niego pożyczyłeś (kapitał), a bank oddaje Tobie wszystkie zapłacone przez Ciebie raty, odsetki i opłaty. W rezultacie kredyt okazuje się darmowy – korzystałeś z pieniędzy przez lata bez odsetek, a bank nie zarobił na Tobie ani złotówki. A jeśli zdążyłeś już spłacić więcej niż wyniósł kapitał, to cała nadwyżka wraca do Ciebie.
Przykłady mówią same za siebie. Załóżmy, że wziąłeś w 2008 r. kredyt denominowany w euro równowarty 250 000 zł. Przez kolejne kilkanaście lat sumiennie spłacałeś raty, które łącznie wyniosły powiedzmy 450 000 zł. Jeśli okaże się, że w umowie były klauzule niedozwolone i sąd ją unieważni, bank będzie musiał Ci zwrócić około 200 000 zł – bo tyle nadpłaciłeś ponad pożyczony kapitał. A oto inny scenariusz: kredyt na 150 000 zł, spłacony w sumie w wysokości 270 000 zł – w takim wypadku do odzyskania jest ok. 120 000 zł. Mówimy więc o dziesiątkach, a często setkach tysięcy złotych realnego zysku dla kredytobiorcy.
Trudno się dziwić, że nawet osoby, które już dawno pogodziły się z kosztami kredytu, na nowo przeliczają swoje historie spłat i szeroko otwierają oczy – w grę wchodzą kwoty, które potrafią odmienić domowy budżet.
Na tym nie koniec.
Bonusową korzyścią – prawdziwą wisienką na torcie – są odsetki za opóźnienie, należne od chwili, gdy wezwiesz bank do zwrotu pieniędzy. Obecnie odsetki ustawowe za opóźnienie wynoszą aż 11,25% w skali roku. To więcej niż oprocentowanie lokat bankowych czy obligacji. Nic dziwnego, że ironizuje się czasem, iż pozwanie banku to najlepsza inwestycja na rynku – bo żaden inny produkt finansowy nie da nam 11% „na pewno”.
Dla zobrazowania: jeśli do odzyskania masz 200 tys. zł, to każdego roku trwania sporu twoje roszczenie rośnie o 22,5 tys. zł z tytułu odsetek (czyli ok. 61 zł dziennie). Nawet jeśli proces potrwa 3 lata, bank – oprócz zwrotu kapitału i nadpłat – będzie musiał dopłacić kolejne ~70 tys. zł odsetek. Żaden legalny biznes nie da Ci takich profitów! – chciałoby się powiedzieć pół-żartem.
Oczywiście nie chodzi o to, by czekać latami dla samych odsetek (większość woli odzyskać pieniądze jak najszybciej), ale świadomość tej dodatkowej korzyści wzmacnia poczucie, że gra jest warta świeczki. Co ważne, odzyskane środki to zwrot nienależnego świadczenia, nie zaś dochód – nie trzeba więc płacić od tego podatku dochodowego, fiskus traktuje to jako naprawienie szkody (co innego przy ugodzie, lecz obecnie nawet banki odstępują od pobierania podatku przy ugodach).
Sądy przyznają rację kredytobiorcom w euro – przykłady wyroków
Jeśli powyższe brzmi jak teoretyzowanie, pora spojrzeć na konkretne wyroki. W ostatnich latach zapadło już wiele orzeczeń unieważniających umowy kredytów eurowych. Oto kilka głośnych przykładów z polskich sądów:
Prawomocny wyrok Sądu Okręgowego w Kaliszu (sygn. I C 1481/23) unieważniający kredyt „Własny Kąt” denominowany w euro z 2010 r. – bank PKO BP musi zwrócić klientowi łącznie ok. 305 tys. zł; wyrok zapadł w I instancji i bank nawet nie złożył apelacji
- Kalisz, 2024 – Sąd Okręgowy w Kaliszu stwierdził nieważność umowy kredytu hipotecznego „Własny Kąt” z 2010 r. denominowanego w euro między klientem a PKO BP. W wyroku zasądzono od banku na rzecz kredytobiorcy 43 718,97 zł oraz 18 466,70 EUR wraz z odsetkami. Łącznie daje to około 305 tys. zł korzyści dla klienta – dokładnie tyle „zarobił” dzięki unieważnieniu umowy, bo bank żądał od niego jeszcze setek tysięcy złotych, podczas gdy realnie do spłaty pozostawało tylko kilkadziesiąt tysięcy kapitału. Sprawa zakończyła się spektakularnie szybko (13 miesięcy) i to już na pierwszej instancji – bank odpuścił i nie apelował, pogodzony z porażką.
- Kraków, 2024 – Sąd Okręgowy w Krakowie w ekspresowym tempie (zaledwie 3 miesiące postępowania) unieważnił dwie umowy kredytowe jednocześnie – jedną denominowaną w CHF i drugą denominowaną w EUR, obie zaciągnięte w Deutsche Bank przez małżeństwo. Wyrokiem ustalono nieistnienie stosunków prawnych z tych umów i zasądzono bankowi zwrot 114 778,02 zł, 81 462,53 CHF oraz 48 648,35 EUR na rzecz kredytobiorców (wszystko oczywiście z odsetkami za opóźnienie). Sąd nakazał też bankowi pokryć ponad 11 tys. zł kosztów procesu. Ten wyrok był co prawda nieprawomocny (bank zapewne złożył apelację), ale pokazuje jasno tendencję w orzecznictwie – waluta nie gra roli. Unieważnić można zarówno kredyt frankowy, jak i euro, jeśli tylko są w nim te same nieuczciwe mechanizmy.
- Warszawa, Wrocław, Poznań… – Podobnych spraw przybywa w całym kraju lawinowo. Można przebierać w przykładach: Warszawa – unieważniony kredyt we frankach i w euro w jednym wyroku; Wrocław – korzystny wyrok dla “eurowicza” bez apelacji banku; Poznań – kolejne prawomocne unieważnienie kredytu denominowanego w euro. Kancelarie prawne chwalą się już setkami wygranych spraw eurowych, a według szacunków nawet 98% wszystkich tego typu procesów kończy się po myśli konsumentów. Ta fala dopiero rośnie – prawnicy wskazują, że w niektórych kancelariach połowa nowych pozwów dotyczy kredytów w euro (reszta to franki). Jeszcze kilka lat temu odsetek ten był znikomy, co pokazuje jak szybko eurowicze nadrabiają stracony czas.
Banki kontra „eurowicze” – zderzenie argumentów
Oczywiście, banki nie składają broni i starają się przekonywać, że kredyty w euro to całkiem inna bajka niż słynne kredyty frankowe. Argumentacja instytucji finansowych zwykle idzie w kilku kierunkach. Po pierwsze, podkreślają, że kurs EUR/PLN był dużo stabilniejszy, więc klienci nie doświadczyli aż tak drastycznych skutków jak frankowicze – a zatem, rzekomo, nie powinni mieć podstaw do roszczeń. Po drugie, banki twierdzą, że klienci byli świadomi ryzyka, podpisując umowę.
Często powołują się na zapisy umowy, gdzie kredytobiorca oświadcza, że został poinformowany o możliwości wahań kursu. Przykładowo, w jednej z spraw PKO BP bank bronił się, wskazując iż klient miał możliwość wyboru kredytu złotowego, został pouczony o ryzyku walutowym, a mimo to świadomie wybrał tańszy kredyt w euro – więc teraz domaganie się unieważnienia umowy to próba „nieuzasadnionego wzbogacenia” po stronie klienta. Innymi słowy: wiedziałeś, co podpisujesz.
Czy te argumenty przekonują sędziów? Dotychczas – nie bardzo.
Stabilniejszy kurs euro nie zmienia faktu, że mechanizm indeksacji był wadliwy. Jak obrazowo stwierdził jeden z prawników, waluta indeksacji ma znaczenie wtórne – liczy się konstrukcja umowy. A konstrukcja była w obu przypadkach (CHF i EUR) bliźniacza: klauzule indeksacyjne pozwalające bankowi przeliczać kapitał i raty według własnych tabel kursowych, bez jasnych reguł.
Nawet jeśli euro nie podrożało tak jak frank, to ryzyko całkowicie przerzucone na klienta i tak się zmaterializowało – choćby w postaci podwyższonego salda kredytu czy wydłużenia okresu spłaty. W dodatku w ostatnich latach i euro potrafiło zaskoczyć – np. po wybuchu wojny w Ukrainie kurs euro skoczył chwilowo do niemal 5 zł, co dla niektórych kredytobiorców oznaczało gwałtowny wzrost zadłużenia. Nie jest więc prawdą, że nic złego się nie stało. Stało się, tylko wolniej – i dopiero z czasem wielu zorientowało się, ile nadpłacili.
A co z rzekomą świadomością ryzyka po stronie klientów?
Tutaj również linia obrony banków się chwieje. Sądy badają, czy konsument został rzetelnie poinformowany o mechanizmie kredytu i jego konsekwencjach – a w większości przypadków informacja ta była czysto pro forma. W umowach zwykle brakowało symulacji drastycznego wzrostu kursu, brakowało wyliczeń, jak zmieni się zadłużenie np. przy kursie +20%. Wielu klientom przedstawiano kredyt w euro jako „stabilną” alternatywę dla złotowego, akcentując korzyści (niższe oprocentowanie), a nie rozwodząc się nad ryzykiem.
Po latach łatwo mówić, że ktoś „miał świadomość”, ale czy bank sam tę świadomość miał? Jeśli tak, to dlaczego nie zabezpieczył klientów przed ryzykiem np. jakimiś limitami wzrostu kursu? Prawda jest taka, że banki same nie zakładały czarnego scenariusza, a nawet jeśli, to liczyły, że ciężar dźwignie klient. Sąd Najwyższy i TSUE wielokrotnie podkreślały, że to profesjonalny podmiot (bank) ma obowiązek formułować umowę jasno i zgodnie z prawem. Nie może przerzucać ryzyka swojej nieuczciwej konstrukcji na konsumenta, mówiąc: „trzeba było czytać drobny druczek”. Jeśli drobny druczek jest sprzeczny z prawem konsumenckim – nieważne staje się całe dzieło.
Banki próbują też straszyć, że unieważnianie masowo umów walutowych zdestabilizuje system finansowy. Słyszeliśmy to samo przy frankach – i system jakoś stoi, ma się dobrze, a banki nawet notują zyski (choć musiały zwiększyć rezerwy na sprawy sądowe). W gruncie rzeczy zdrowiej jest oczyścić rynek z wadliwych produktów i patrzeć w przyszłość, niż żyć w ciągłej niepewności prawnej.
Co ciekawe, coraz więcej banków nawet nie składa apelacji od wyroków w sprawach euro czy frankowych, co świadczy o tym, że wiedzą, iż ich szanse są mizerne. Gdy tylko linia orzecznicza stała się jednolita na korzyść klientów, część banków woli dogadać się wcześniej albo szybko „uciąć straty” po przegranej w I instancji, zamiast brnąć w wieloletnie procesy, które i tak przegrają.
Zamiast zakończenia – dokąd zmierza bunt eurowiczów?
Historia frankowiczów pokazała, że determinacja tysięcy „zwykłych Kowalskich” może zmienić cały sektor bankowy. Eurowicze startują z opóźnieniem, ale mają tę przewagę, że przecierają szlak już utorowany przez innych. Eksperci nie mają wątpliwości – liczba pozwów dotyczących kredytów w euro będzie w najbliższych latach rosnąć lawinowo.
Coraz głośniej o wygranych sprawach, świadomość praw konsumenta jest największa w historii, a i kursy walutowe nadal mogą płatać figle. Dla banków to sygnał alarmowy: nadciąga druga fala pozwów walutowych, która oznacza kolejne koszty, konieczność tworzenia rezerw i stratę reputacji. Ale z perspektywy społeczeństwa to zjawisko oczyszczające atmosferę. Lepiej późno niż wcale – trudno, byśmy mieli lamentować nad losem banków, które same nawarzyły sobie piwa. Uczciwy sektor bankowy jest fundamentem zdrowej gospodarki. Jeśli naprawienie tego wymaga pozwów sądowych i oddania ludziom tego, co niesłusznie zabrano – niech i tak będzie.
Podsumowując: spłacony kredyt w euro nie musi oznaczać zamkniętego rozdziału. Dla wielu może to być nowy początek– szansa na odzyskanie pieniędzy i poczucia sprawiedliwości. Warto z tej szansy skorzystać, bo stawka jest wysoka. To nie tylko kwestia naszego portfela, ale też naszego głosu jako klientów: „Chcemy być traktowani fair. Jeśli nie dobrowolnie, to z pomocą Temidy.” A Temida – co cieszy – w tych sprawach coraz częściej patrzy przychylnym okiem na konsumentów. Czyż nie jest to budująca wiadomość?