Polskie banki z dumą ogłaszają postępy w rozwiązywaniu problemu kredytów frankowych – rośnie liczba ugód z klientami, a na bieżące sprawy sądowe odkłada się kolejne rezerwy. W I kwartale 2025 r. PKO BP zawarł już ponad 50 tysięcy ugód z posiadaczami hipotek w CHF, co czyni go liderem polubownych porozumień. Równocześnie bank utworzył w tym okresie blisko 1 miliard złotych nowych rezerw na ryzyko prawne tych kredytów, podnosząc pokrycie aktywnego portfela frankowego do astronomicznych 137%. Innymi słowy, na trwające spory bank odkłada już więcej niż wynosi wartość pozostałych kredytów – tak bardzo pewny jest ich przegranej. Podobne działania widać w innych instytucjach: mBank zwiększył pulę ugód do 26 079 na koniec marca (wobec 13 321 rok wcześniej), a jego frankowy portfel skurczył się o 64% dzięki porozumieniom i unieważnieniom umów. Banki chwalą się, że problem „frankowy” jest pod kontrolą, rezerwy zaczynają maleć, a 2025 r. ma być ostatnim rokiem istotnych kosztów z tego tytułu.
W tym triumfalnym przekazie brakuje jednak odpowiedzi na jedno pytanie: co z klientami, którzy dawno temu spłacili swoje kredyty frankowe? Instytucje finansowe wciąż nie mają żadnej strategii wobec tysięcy byłych frankowiczów. Ugody? Nie dotyczą ich – banki otwarcie przyznają, że dla posiadaczy spłaconych hipotek nie mają ofert ugodowych. Rezerwy? Tworzone są niemal wyłącznie na sprawy obecnych kredytobiorców i toczące się procesy. Problem zamkniętych umów frankowych jest oficjalnie bagatelizowany przez banki. W praktyce instytucje finansowe przyjęły wobec byłych klientów strategię przeczekania – milczą licząc, że większość z nich nie pójdzie do sądu. To bardzo ryzykowna kalkulacja.
Setki tysięcy spłaconych kredytów – tykająca bomba pozwów
Przez lata banki zdawały się zapominać o armii klientów, którzy spłacili już swoje feralne kredyty we frankach. A jest ich mnóstwo. Szacunki wskazują, że w sześciu największych bankach było nawet ~230 tysięcy takich umów frankowych, z czego dotąd tylko 22–24 tysiące (około 10%) zostało objętych pozwami. Oznacza to, że około 90% byłych frankowiczów wciąż trzyma się z dala od sądów. Banki mogą się z tego cieszyć, ale to radość przedwczesna – potencjał nowej fali pozwów jest ogromny. Jeśli nawet co drugi z tych klientów zdecyduje się zawalczyć o swoje prawa, do sądów trafi dziesiątki tysięcy nowych spraw, a finansowe konsekwencje dla sektora mogą być druzgocące.
Co więcej, same banki powoli przyznają, że ta uśpiona grupa może się uaktywnić. Według władz Pekao SA, dotychczas pozew złożyło tam 16% klientów ze spłaconymi kredytami, a docelowo może to być nawet 30%. Millennium szacuje, że ostatecznie około 24% spłaconych kredytów „ma ekonomiczne uzasadnienie” do pozwu i prawdopodobnie zostanie pozwanych. mBank przyznał wprost, że spodziewa się jeszcze ok. 3,1 tys. nowych pozwów od posiadaczy spłaconych hipotek, choć żywi nadzieję, że pozostałe 30 tys. takich klientów nie pójdzie w ich ślady. Innymi słowy, nawet banki zakładają po cichu, że znaczna część dawnych frankowiczów jednak ruszy do sądów.
Z perspektywy sektora to właśnie aktywność tych osób jest dziś największym znakiem zapytania i największym ryzykiem na horyzoncie.
Dlaczego ci klienci mieliby nagle zacząć pozywać, nawet po wielu latach od spłaty długu?
Po pierwsze, czas im sprzyja. W świetle orzecznictwa Trybunału Sprawiedliwości UE termin przedawnienia roszczeń frankowych biegnie dopiero od momentu, gdy konsument dowiedział się o nieuczciwym charakterze umowy. Wielu eks-kredytobiorców przez długi czas nie zdawało sobie sprawy, że ich umowy były wadliwe – teraz, dzięki nagłośnieniu sprawy frankowiczów, ta świadomość jest powszechna. Okazuje się, że nawet kredyt spłacony 10 czy 15 lat temu nie jest „bezpieczny” dla banku, bo klient nadal może zażądać w sądzie unieważnienia umowy i zwrotu nadpłaconych rat.
Po drugie, stawką są ogromne pieniądze. Nieuczciwe klauzule indeksacyjne sprawiały, że frankowicze nadpłacili dziesiątki, a nieraz setki tysięcy złotych – teraz mogą domagać się zwrotu tych kwot wraz z odsetkami. Polskie sądy orzekają już seryjnie na korzyść frankowiczów (ponad 98% wyroków), zwykle unieważniając umowy w całości. Ryzyko przegranej jest dla klienta znikome, a potencjalny zysk ogromny – nic dziwnego, że coraz więcej osób, które dawno pożegnały się z kredytem CHF, zaczyna dostrzegać, że gra jest warta świeczki.
Brak rezerw na „drugim froncie” – finansowa ślepota banków
Najbardziej zdumiewające jest to, że banki nie zabezpieczyły finansowo tego ryzyka. W bilansach próżno szukać odpisów na roszczenia byłych frankowiczów – rezerwy tworzy się dopiero, gdy pozew faktycznie trafi do sądu albo przynajmniej stanie się wysokim prawdopodobieństwem. A ponieważ lwia część dawnych kredytów frankowych jest już spłacona i zniknęła z portfeli, banki traktują je jak zamknięty rozdział. To klasyczny przykład myślenia życzeniowego: skoro kredytu już nie ma, to problemu też nie ma. Niestety, ten problem istnieje, tylko został zepchnięty poza oficjalne statystyki – tykająca bomba pozabilansowa.
Dla zobrazowania skali zagrożenia warto przyjrzeć się liczbom.
Od 2019 roku sektor bankowy zawiązał około 87 mld zł rezerw na kredyty frankowe, niemal w całości dotyczących aktywnych umów i bieżących sporów. Dzięki temu pokrycie rezerwami aktywnych kredytów CHF sięga średnio 100% (a w PKO BP nawet 137%), co oznacza, że potencjalne straty na czynnych hipotekach są zabezpieczone w całości. Jednak ogromna część tych kredytów została już spłacona lub unieważniona – spośród ~178 tys. umów frankowych zawartych niegdyś w PKO BP aktywnych pozostało tylko ~16 tys., podobne proporcje widać w innych bankach.
Co z resztą? Z punktu widzenia księgowego te zamknięte umowy nie istnieją, więc banki nie odłożyły ani złotówki na wypadek pozwów z ich tytułu. To, że klient spłacił kredyt, nie oznacza przecież, że roszczenia przepadły – a jednak bankowcy systemowo zignorowali ten fakt.
Brak transparentności też robi swoje: instytucje nie raportują jasno, ilu mają byłych kredytobiorców frankowych i ile pozwów od nich otrzymały, co utrudnia inwestorom i nadzorcom ocenę prawdziwej skali ryzyka.
Dopiero dziennikarskie analizy ujawniają, że możliwe roszczenia z zamkniętych umów mogą dotyczyć setek tysięcy osób i potencjalnie kosztować sektor wiele miliardów złotych. To ukryty ciężar, który w każdej chwili może spaść na bankowe wyniki niczym grom z jasnego nieba.
Konsekwencje takiego niedoszacowania mogą być poważne. Banki, napawające się dziś wysokimi zyskami z odsetek, mogą w kolejnych kwartałach zostać zmuszone do gwałtownego zwiększenia rezerw, jeśli tylko ruszy lawina pozwów od spłaconych frankowiczów.
Wyniki finansowe, dywidendy, plany ekspansji – wszystko to może lec w gruzach, gdy nagle trzeba będzie wypłacić kolejne miliardy złotych zwrotów i odszkodowań. Mały przedsmak już jest: oto BOŚ Bank, instytucja relatywnie mała, zarobił w I kw. 2025 symboliczne 11,8 mln zł, podczas gdy na same spory frankowe musiał przeznaczyć 32,1 mln zł – czyli niemal trzy razy więcej niż jego zarobek. Rezerwy frankowe BOŚ urosły do ~762 mln zł, co stanowi aż ⅓ kapitału własnego banku. To pokazuje, jak bardzo pozwy klientów mogą nadgryźć stabilność finansową, zwłaszcza w mniejszych bankach. A przecież BOŚ miał stosunkowo niewiele kredytów walutowych – co by było, gdyby w większych instytucjach nagle uaktywniło się kilkadziesiąt tysięcy „uśpionych” frankowiczów? Budżety rezerw tego nie przewidują, a skutki mogą odbić się echem w całej gospodarce.
Kancelarie nakręcają nową falę pozwów za spłacone kredyty
Banki mogły liczyć, że po tylu latach klienci nie będą mieli ochoty ani siły na rozpoczynanie sądowej batalii. Rzeczywistość okazała się inna – pozywanie banku przestało być niszowe lub obarczone społecznym tabu. Wręcz przeciwnie, stało się niemal normą wśród osób czujących się poszkodowanymi przez kredyty walutowe.
Przy niemal gwarantowanym sukcesie w sądzie (wyroki unieważniające umowy zapadają seryjnie, a banki przegrywają 98 na 100 spraw) strach przed pozwem zniknął. Wielu kredytobiorców, którzy jeszcze kilka lat temu obawiali się kosztów i ryzyka procesu, dziś traktuje go jako racjonalną drogę odzyskania pieniędzy.
Zmieniła się też społeczna narracja – od czasu gdy sam Prezes NBP czy politycy przyznali, że banki zarabiały na nieuczciwych konstrukcjach umów, pozywanie banku nie jest postrzegane jako „pieniactwo”, lecz dochodzenie sprawiedliwości.
Trend ten umiejętnie podchwyciły wyspecjalizowane kancelarie prawne i firmy odszkodowawcze.
Pozwy frankowe to dziś duży biznes prawniczy, napędzany marketingiem i sukcesami kolejnych klientów. Przykładem jest notowana na giełdzie Grupa – największy gracz na tym rynku – która w samym 2024 roku zawarła 8,6 tys. nowych kontraktów z frankowiczami, z czego aż 38% dotyczyło kredytów już spłaconych.
To pokazuje, że popyt na tego typu usługi wcale nie znikł – zmienia się tylko struktura klientów. Gdy maleje liczba „typowych” frankowiczów z aktywnymi kredytami (bo wielu już poszło do sądów albo podpisało ugody), kancelarie kierują ofertę do nowych grup: osób ze spłaconymi kredytami CHF, posiadaczy hipotek w euro, a nawet zwykłych kredytobiorców złotowych walczących o tzw. sankcję kredytu darmowego (czyli anulowanie kosztów kredytu konsumenckiego z powodu uchybień w umowie).
Ta zmiana frontu jest widoczna w statystykach. W I kwartale 2025 r. do 47 sądów okręgowych w Polsce wpłynęło 14,3 tys. nowych spraw frankowych, podczas gdy rok wcześniej było to 23,8 tys. – spadek o około 40%. Pozornie więc fala pozwów opada.
Jednak to tylko część obrazu. Wśród nowych spraw rośnie udział pozwów od klientów, którzy do niedawna nie występowali w statystykach: dawnych frankowiczów oraz osób pozywających banki z innych tytułów (Euro, PLN). W samym Wrocławiu w I kw. br. złożono 592 nowe pozwy frankowe, ale wydano jednocześnie 596 wyroków – co sugeruje, że kończy się więcej spraw z „starej fali” niż zaczyna nowych z tej kategorii.
Luka ta może zostać zapełniona przez nowy napływ pozwów ze strony spłaconych kredytobiorców. Bankowcy przyznają, że wiele będzie zależeć od tego, czy ta grupa się zaktywizuje. Jeśli tak się stanie, chwilowa ulga w statystykach zamieni się w kolejne oblężenie sal sądowych – tylko z innymi wojownikami na pierwszej linii.
Co gorsza dla banków, drugi front może ciągnąć się latami. Osoby, które spłaciły kredyty np. w 2010 czy 2015 roku, dopiero teraz uświadamiają sobie możliwości prawne – ich roszczenia będą stopniowo trafiać do sądów dziś, jutro, za rok. Przedawnienie praktycznie im nie grozi, więc mają czas na podjęcie decyzji.
Kancelarie już dbają o to, by świadomość w tej grupie rosła – w mediach społecznościowych, na portalach finansowych i poprzez reklamy w wyszukiwarkach regularnie pojawiają się komunikaty w stylu: „Spłaciłeś kredyt we frankach? Możesz odzyskać swoje pieniądze – zapytaj nas jak”. Pozwanie banku staje się usługą masową, oferowaną niemal pod klucz. To zupełnie inna sytuacja niż dekadę temu, gdy pojedynczy klienci niepewnie szukali prawników gotowych zmierzyć się z bankowym gigantem. Dziś to banki są w defensywie – klient nasz pan, idziemy do sądu.
Cisza przed burzą – zignorowany „drugi front” frankowej wojny
Z perspektywy obserwatora rynku wygląda na to, że banki same stworzyły sobie nowy problem, lekceważąc go latami. Skupiły się na gaszeniu pożaru tam, gdzie płonął najbardziej – przy aktywnych kredytach – a zostawiły tlące się zarzewie, myśląc, że samo wygaśnie. Dziś to zarzewie może rozgorzeć w pełnoprawny pożar.
Drugi front wojny frankowej – batalia z byłymi frankowiczami – otwiera się na dobre. I choć bankowi decydenci niechętnie o tym mówią publicznie, prywatnie muszą zdawać sobie sprawę, że znów nadciąga ciężka przeprawa.
To nie są czcze spekulacje, lecz wnioski płynące z twardych danych i sygnałów z rynku. Jeśli tylko 10% spłaconych kredytobiorców poszło dotąd do sądu, oznacza to, że dziewięciu na dziesięciu wciąż czeka na ruch. Każdy kolejny procent tej grupy oznacza kolejne tysiące pozwów.
Nawet jeśli finalnie zdecyduje się na to, powiedzmy, 20–30% byłych frankowiczów (co prognozują niektóre banki), liczba spraw przeciw bankom podwoi się względem obecnego poziomu.
To tak, jakby po kulminacji jednej fali tsunami od razu uderzyła następna, może mniejsza, ale wciąż niszczycielska. Banki mogą nie mieć już sił ani środków, by stawić jej czoła bez szwanku – finansowego i reputacyjnego.
Największe instytucje zapewne przetrwają tę nawałnicę, choć odbędzie się to kosztem ich akcjonariuszy i klientów. Miliardowe rezerwy oznaczają niższe zyski, a więc potencjalnie niższe dywidendy, mniejsze inwestycje czy droższe usługi bankowe w przyszłości. Cenę za wieloletnie zaniedbania w rozwiązaniu problemu frankowego zapłacimy pośrednio wszyscy. Już teraz sektor bankowy próbuje przerzucać część kosztów na klientów (np. podnosząc marże na nowych kredytach czy opłaty bankowe), tłumacząc się koniecznością pokrywania strat po frankach. Drugi front pozwów tylko wydłuży ten stan – zamiast zamknąć rozdział „frankowy”, będziemy go przerabiać w polskiej bankowości przez kolejne lata.
Czy można było tego uniknąć?
Patrząc z perspektywy czasu – zapewne tak, gdyby banki wyciągnęły wnioski wcześniej. Można sobie wyobrazić proaktywną strategię: np. kilka lat temu zaoferować nawet spłaconym frankowiczom jakieś rekompensaty, dobrowolne mini-ugody czy rabaty na inne produkty w zamian za zrzeczenie się roszczeń.
Z punktu widzenia banków byłoby to trudne do przełknięcia (bo dlaczego wypłacać komuś, kto już spłacił kredyt?), ale byłoby tańsze niż sądowe porażki hurtowo rozpisane na tysiące pozwów. Zamiast tego wybrano strategię chowania głowy w piasek – ignorowania problemu i liczenia, że może jednak nikt nie zauważy.
Stało się inaczej: klienci zauważyli, prawnicy im to wytłumaczyli, a sądy potwierdziły ich racje. Teraz banki stoją przed widmem kolejnych miliardowych obciążeń, którym mogły próbować wcześniej zapobiec.
Na finiszu pierwszego kwartału 2025 roku obraz sektora bankowego maluje się pozornie sielankowo: rekordowe zyski, spadająca liczba sporów frankowych, optymistyczne prognozy. Ale tuż obok, na obrzeżach oficjalnych prezentacji wyników, czai się przemilczany temat – dziesiątki tysięcy klientów gotowych upomnieć się o swoje prawa w sądach.
Ci klienci to nie tykająca bomba, lecz bomba już odpalona, z opóźnionym zapłonem. Banki nadal nie mają pomysłu na spłaconych frankowiczów, a będzie ich to kosztować – być może nie od razu, ale nieuchronnie – miliardy złotych. To cena, jaką sektor płaci za krótkowzroczność i brak rozliczenia się z własnymi błędami. Wojna frankowa wchodzi w nową fazę, a drugi front właśnie się odsłania – banki mogą tylko winić siebie, że go nie zabezpieczyły.