Rząd ogłosił plany podniesienia opodatkowania sektora bankowego – podatek dochodowy CIT dla banków ma wzrosnąć z obecnych 19% aż do 30% w 2026 r., by następnie spaść do 26% w 2027 r. i docelowo ustalić się na poziomie 23%. Jednocześnie zapowiedziano drobne obniżki istniejącego podatku bankowego od aktywów (o 10% w 2027 r. i 20% od 2028 r.). Te propozycje wywołały gwałtowną reakcję banków i niektórych mediów ekonomicznych. Kursy akcji banków runęły – indeks WIG-Banki spadł o ~8% w jeden dzień, co finansowe portale określiły jako “podatkową rzeź” i “krwawą przecenę” sektora. Pojawiły się głosy oburzenia, że rząd „rzucił bombę” na banki i szkodzi gospodarce. Czy jednak rzeczywiście mamy do czynienia z „skandalem jakich mało”, czy raczej z dawno spóźnioną korektą, którą bankowe lobby usiłuje zdyskredytować?
Głosy krytyki z sektora bankowego
Liderzy sektora bankowego ostro skrytykowali podwyżkę podatku, przedstawiając ją jako cios w całą gospodarkę. Prezes Związku Banków Polskich Tadeusz Białek ostrzegał, że „sektor bankowy jest krwiobiegiem gospodarki” i nie może być jedynym obciążonym dodatkowymi daninami. W jego ocenie zmiany podatkowe powinny być tylko czasowe, aby nie doprowadzić do trwałego obniżenia konkurencyjności banków. Białek podkreślał, że banki już teraz należą do największych płatników – w 2024 r. wpłaciły do budżetu ok. 24 mld zł w formie CIT, podatku bankowego i dywidend dla Skarbu Państwa. Sam podatek CIT wyniósł ponad 13 mld zł (co czwarta złotówka CIT w budżecie), podatek bankowy 6 mld zł, a dywidendy do państwa 3,5 mld zł. W opinii prezesa ZBP dodatkowe fiskalne obciążenia tylko banków byłyby więc niesprawiedliwe, tym bardziej że są „inne branże znacznie bardziej rentowne” od bankowej.
Przedstawiciele sektora akcentują również, że obecna forma podatku bankowego (od aktywów) jest wadliwa i szkodliwa dla gospodarki – „penalizuje działalność kredytową, ograniczając dostępność finansowania, zwłaszcza inwestycji”. Białek od dawna postuluje pełne zastąpienie podatku od aktywów podatkiem CIT. Co prawda rząd zapowiedział częściowe obniżenie podatku od aktywów, ale brak konkretnych planów całkowitej jego likwidacji budzi sprzeciw banków. Zdaniem ZBP zaproponowana zmiana ma charakter trwały, a nie jednorazowy, w przeciwieństwie do „solidarnościowych” podatków nałożonych na banki w niektórych innych krajach.
Bankowcy alarmują też, że najwyższe obciążenie przypadnie na rok 2026 – około 7 mld zł dodatkowego kosztu – akurat w momencie spodziewanych spadków stóp procentowych, co i tak obniży ich wyniki. Uważają więc, że rządowy pomysł ma „negatywnie procykliczny” charakter – pogłębia spadek zyskowności w fazie spowolnienia. Według wyliczeń ZBP łączna „stopa obciążeń fiskalnych” sektora (CIT + podatek od aktywów) sięga już 32,2%, a po podwyżce CIT wzrosłaby do blisko 47% w 2027 r.. Mimo planowanej drobnej ulgi w podatku bankowym, „obniżenie stawki […] w żadnym stopniu nie rekompensuje wzrostu kosztów” – twierdzi prezes Białek. Przestrzega on, że utrzymanie obecnej konstrukcji podatku od aktywów zahamuje akcję kredytową, a dodatkowy CIT tylko pogorszy sytuację. W przekazie sektora pobrzmiewa więc wyraźne ostrzeżenie: uderzenie w banki to uderzenie w całą gospodarkę, bo mniej kapitału w bankach oznacza mniej kredytów dla firm i klientów.
Krytyczne komentarze w mediach finansowych
Nie tylko sami bankowcy, ale i część ekspertów medialnych krytykuje pomysł rządu. W głośnym komentarzu analityk Piotr Kuczyński nazwał nowy podatek „istnym kuriozum”, zwłaszcza w pierwotnie rozważanej formie opodatkowania odsetek od rezerwy obowiązkowej. Taki podatek oznaczałby drugie opodatkowanie tych samych przychodów banków (odsetki od rezerw już są objęte CIT), co Kuczyński określił wprost jako absurd. Rząd szybko jednak przeszedł od pomysłu „podatku od odsetek” do dużo poważniejszej koncepcji podwyżki CIT od całości zysków banków. Ta wolta wywołała zdziwienie, tym bardziej że minister finansów Andrzej Domański jeszcze niedawno sprzeciwiał się podatkowi od nadmiarowych zysków banków forsowanemu przez minister Katarzynę Pełczyńską-Nałęcz. Nagle jednak – jak zauważa analityk – minister zmienił zdanie, co w jego ocenie jest cichym przyznaniem, że budżet państwa znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Innymi słowy, rząd sięga do kieszeni banków z desperacji, bo nie chce powiedzieć wyborcom wprost, że brakuje pieniędzy.
W mediach pojawiła się narracja, że władza wykorzystuje niechęć społeczną do banków, by zyskać poklask dla nowego podatku. Piotr Kuczyński przypomina historyczny kontekst – bankierzy zawsze byli „chłopcami do bicia” polityków w czasach kryzysów. Po globalnym kryzysie 2008 wzrosła presja na sektor bankowy, a w Polsce dodatkowo afera kredytów frankowych nadwątliła reputację banków.
Rządzący wiedzą więc, że antybankowa retoryka to popularny populistyczny chwyt zwiększający sympatię dla polityka. Z drugiej strony – argumentuje Kuczyński – obwinianie banków jest nie do końca fair, bo chociaż banki w 2024 r. osiągnęły rekordowe 42 mld zł zysku netto, to zapłaciły też ok. 20 mld zł podatków i przeznaczyły połowę zysków na dywidendy (w tym 5,8 mld zł dla Skarbu Państwa). Według danych ZBP przywołanych przez analityka, zysk sektora bankowego stanowił w 2024 r. tylko 1,16% polskiego PKB, podczas gdy w wielu krajach UE wskaźnik ten jest wyższy (np. Austria 3,22%, Finlandia 2,87%, Hiszpania 2,48%). Ma to sugerować, że rentowność polskich banków wcale nie odbiega nadmiernie od normy, a wręcz jest skromna na tle Europy – określanie ich bieżących zysków jako „nadmiernych” może być więc nadużyciem.
Kuczyński przytacza też ciekawy kontekst historyczny: zauważa, że dopiero teraz zyski naszych banków realnie przekroczyły poziom z 2008 r., podczas gdy przez ten czas nominalna wielkość polskiej gospodarki wzrosła o 118%. Inaczej mówiąc, banki przez wiele lat „szły do tyłu” i dopiero ostatnia hossa odsetkowa dała im wyraźny skok dochodów – co niektórzy komentatorzy kwitują słowami „nareszcie” zamiast „skandal”. Dla kontrastu wskazuje się firmy z innych branż, których zyski urosły przez ostatnie 15 lat o setki czy tysiące procent. Z tej perspektywy narracja o „nadzwyczajnych” zyskach banków bywa przedstawiana jako pewna manipulacja emocjami społecznymi.
Kolejny wątek podnoszony w mediach to potencjalny negatywny wpływ podatku na rynek kapitałowy i finansowanie gospodarki. Banki stanowią aż 34,5% wartości indeksu WIG20 (a z udziałem PZU cały sektor finansowy to ~44% indeksu). Nic dziwnego, że uderzenie w ich zyski przełożyło się na spadki na giełdzie. Kuczyński punktuje tu pewną niespójność polityki rządu: z jednej strony Ministerstwo Finansów chce zachęcać Polaków do inwestowania na giełdzie (np. pomysł na nieopodatkowane Konta Inwestycyjne OKI), a z drugiej – podatkiem w banki podkopuje koniunkturę na GPW. Zagraniczni inwestorzy mogą zacząć odbierać to jako sygnał ryzyka polityczno-podatkowego – skoro dziś państwo sięga po banki, jutro może po inne branże.
Najważniejszy argument natury ekonomicznej dotyczy jednak możliwego ograniczenia akcji kredytowej i przerzucenia kosztów podatku na klientów. „Zmniejszając zyski banków, zmniejsza się ich zdolność do udzielania kredytów” – pisze Kuczyński.
Tłumaczy, że słabsze wyniki banków oznaczają mniejszy kapitał na rozwój akcji kredytowej, a jednocześnie banki, chcąc zrekompensować sobie ryzyko nowej daniny, mogą podnosić opłaty i marże kredytowe. W efekcie, choć formalnie podatek płacą banki, to realnie „zapłacą” go klienci w postaci droższych kredytów lub gorszych warunków depozytów.
Podobne obawy wyraża red. Maciej Samcik – zauważa on, że sektor bankowy w Polsce jest na tyle skoncentrowany, iż bez trudu przerzuci przynajmniej część nowych obciążeń na klientów. Najbardziej ucierpieć mogą najmniej zamożni: banki mogą podnieść oprocentowanie kredytów dla najbardziej wrażliwych klientów i obniżyć odsetki od depozytów drobnych ciułaczy, oszczędzających np. 30 tys. zł, bo tych ostatnich najłatwiej „pogolić” Samcik określa takie zjawisko mianem ukrytego, drugiego podatku – tyle że pobieranego już przez same banki od klientów, w odpowiedzi na decyzje rządu.
Padają tu mocne słowa o populizmie: rząd woli opodatkować banki (co politycznie sprzedaje się jako uderzenie w bogate instytucje), zamiast np. podnieść podatki bezpośrednio obywatelom – ale finalnie i tak banki zdecydują, kogo obciążyć kosztami nowego podatku, i prawdopodobnie nie będą to najbogatsi klienci.
Reasumując, przekaz płynący z sektora bankowego i wielu mediów branżowych jest spójny: podatek postrzegany jest jako działanie populistyczne i ryzykowne, które może podkopać sektor finansowy, odstraszyć inwestorów i przynieść szkody dla gospodarki oraz klientów. Krytycy przedstawiają go niemal jako cios we własną stopę państwa, które krótkowzrocznie drenuje banki z kapitału w imię doraźnych wpływów budżetowych.
Manipulacje i mijanie się z prawdą – chłodne spojrzenie na argumenty
Wiele z powyższych argumentów zawiera pewne prawdziwe przesłanki, ale przedstawiono je jednostronnie, często z dozą manipulacji mającej wywołać strach. Poniżej weryfikujemy najważniejsze tezy bankowego lobby i ich medialnych rzeczników w konfrontacji z faktami:
- „Banki już płacą gigantyczne podatki, sektor jest dojony jak żaden inny” – Owszem, nominalnie wpłaty sektora bankowego do budżetu są wysokie, lecz wynika to z wysokich zysków. Stawka CIT dla banków była dotąd taka sama jak dla innych firm (19%), zaś podatek bankowy od aktywów (0,44% rocznie) został wprowadzony w 2016 r. jako rekompensata za niższy CIT. Nie jest zatem tak, że banki miały dotąd jakąś specjalną, wyższą stawkę podatku dochodowego – przeciwnie, korzystały z niskiej jednolitej stawki. Twierdzenie o „32% stopie obciążeń fiskalnych” sektora wydaje się sztucznie zawyżone przez doliczenie dywidend wypłacanych Skarbowi Państwa. Dywidenda to zysk dla właściciela (państwa), a nie podatek – w przypadku banków prywatnych te pieniądze poszłyby do akcjonariuszy, nie do budżetu. Trudno więc uznawać ją za „ciężar podatkowy”. Co więcej, to właśnie hojne wypłaty dywidend (ponad 50% zysku za 2024 r. wypłacono akcjonariuszom) pokazują, że banki mają na tyle dużą nadwyżkę kapitału, iż stać je na dzielenie się zyskiem – czyli również na większy podatek.
- „Zyski banków nie są wcale nadzwyczajne na tle gospodarki” – Przedstawiciele sektora wskazują, że zyski netto banków stanowią ok. 1,1% polskiego PKB, podczas gdy w wielu krajach UE to 2–3%. Ten argument pomija jednak strukturę naszej gospodarki. Udział sektora bankowego w PKB w Polsce jest mniejszy niż w krajach zachodnich – Polacy mają relatywnie niższe zadłużenie i mniej rozwinięty rynek kapitałowy, więc i tort do podziału dla banków był mniejszy. Nic dziwnego, że proporcja zysk/PKB wypada niżej niż w krajach o potężnych bankowych imperiach. Ważniejsze jest co innego: dynamika zysków. Rok 2023 przyniósł bankom prawdziwe eldorado dzięki najwyższym od dekad stopom procentowym – tylko w pierwszej połowie 2025 r. zarobiły one 23,3 mld zł, o 20% więcej niż rok wcześniej. W całym 2023 r. mogły przekroczyć 50 mld zł zysku netto, dystansując wszelkie wcześniejsze rekordy. Ten skok zyskowności nie wynikał z nadzwyczajnej innowacyjności banków czy zwiększenia efektywności, lecz głównie z czynników zewnętrznych (polityka banku centralnego). Mamy więc do czynienia z zyskami nadzwyczajnymi w sensie ekonomicznym – niepowtarzalną koniunkturą – co uzasadnia nadzwyczajne potraktowanie podatkowe. Argumenty w stylu „wreszcie banki zarabiają więcej niż w 2008 r., więc to normalne” pomijają fakt, że przez lata banki same odpowiadały za niższe zyski (choćby kosztowny w skutkach boom kredytów frankowych i późniejsze rezerwy). Teraz, gdy złe decyzje z przeszłości zostały odchorowane, sektor wreszcie odbił – ale odbicie to ma cechy jednorazowego skokuzwiązanego z cyklem stóp. Skoro rząd w złych czasach wspierał sektor (np. tarcze pomocowe, ulgi na ugody frankowe), to naturalne, że w świetnych czasach oczekuje większej daniny.
- „Podatek powinien być tylko tymczasowy, a rząd robi stałą daninę” – Wbrew tym twierdzeniom, zapowiedziana podwyżka ma elementy tymczasowości. Najwyższa stawka 30% obowiązywać ma tylko w 2026 r., potem spadnie do 26%, a od 2028 r. ma wynosić 23%. Można to odczytać jako dwuletni „solidarnościowy” dodatkowy ciężar w latach najwyższych zysków, a następnie ustanowienie nowej stałej stawki CIT dla banków o 4 pkt proc. wyższej niż standardowa. Czy to naprawdę bezprecedensowe? Niekoniecznie. Inne kraje również szukają sposobu, by sektor bankowy bardziej dołożył się do budżetu: Włochy niedawno zaskoczyły pomysłem jednorazowego podatku od ekstra zysków banków, Hiszpania wprowadziła na dwa lata dodatkowe opłaty od największych instytucji, Węgry od lat mają specjalny podatek bankowy. W Wielkiej Brytanii z kolei istnieje stała dodatkowa składka od banków (tzw. bank surcharge). Polska ścieżka – czasowe zwiększenie CIT, a docelowo stawka 23% + ograniczenie podatku od aktywów – to po prostu inna metoda osiągnięcia podobnego celu. Banki krytykują, że „rozwiązanie odbiega od innych krajów”, ale wynika to z lokalnych uwarunkowań: nasz podatek bankowy istniał już wcześniej (więc rząd zamiast jednorazowej daniny woli podnieść CIT i równolegle ten podatek zredukować). Istota jest jednak taka sama jak gdzie indziej – sektor o ponadprzeciętnych zyskach ma się solidarnie dołożyć do wyjątkowych potrzeb państwa (obrona, bezpieczeństwo zdrowotne). A że nasze potrzeby (choćby wydatki na armię) nie znikną po roku czy dwóch, rząd zdecydował o rozwiązaniu częściowo trwałym. Można dyskutować, czy to optymalne, ale narracja, że to „wbrew światowym standardom”, jest przesadzona.
- „Skutki będą fatalne: mniej kredytów, droższe usługi, gospodarka zwolni” – Ten argument opiera się na założeniu, że każdy spadek zysku banków równoważy się spadkiem akcji kredytowej. To zbytnie uproszczenie. Banki w Polsce mają nadal solidne współczynniki kapitałowe i bufory. Nawet po potencjalnym „skasowaniu” ~6–7 mld zł rocznie dodatkowego podatku (MF szacuje +6,5 mld zł z CIT w 2026 r.), pozostanie im wciąż ok. 85% zysków – nadal kilkadziesiąt miliardów rocznie do reinwestowania lub wypłaty w formie dywidend. Ograniczenie zdolności kredytowej mogłoby być realnym ryzykiem, gdyby podatek pochłaniał większość zysków lub kapitałów banków. Tu tak nie jest – branża będzie wciąż generować duże dodatnie wyniki finansowe. Co więcej, rząd paradoksalnie wychodzi naprzeciw postulatom banków, zmniejszając podatek od aktywów, który rzeczywiście mógł zniechęcać do udzielania kredytów (bo im więcej aktywów-kredytów, tym większy podatek). Zastąpienie części podatku od aktywów podatkiem od zysków jest zmianą korzystną z punktu widzenia akcji kredytowej – CIT płaci się od dochodu, nie od wolumenu działalności, więc bank, który zwiększy skalę kredytowania, nie zapłaci już od tego dodatkowego podatku od aktywów (o ile generuje umiarkowany zysk). Jeśli plan MF doprowadzi w kolejnych latach do dalszej redukcji podatku od aktywów (co sygnalizowano jako zamiar), banki powinny mieć większą skłonność do udzielania kredytów, bo fiskus przestanie je za to karać dodatkową daniną. Innymi słowy, diabeł nie jest tak straszny, jak go malują – podatek CIT uderza głównie w czysty zysk akcjonariuszy, a nie bezpośrednio w zdolność kredytowania gospodarki.
- „Banki przerzucą koszt na klientów – to uderzenie w Kowalskiego” – To często powtarzana groźba, która ma zrozumiałe podłoże, ale warto ją rozebrać na czynniki pierwsze. Faktem jest, że sektor bankowy w Polsce ma oligopolistyczny charakter – kilka dużych banków kontroluje większość rynku, a lojalność klientów jest ograniczona. Banki już nieraz pokazały skłonność do podwyższania opłat czy marż w reakcji na niekorzystne dla nich zmiany (np. podatek bankowy z 2016 r. częściowo przerzucono na klientów poprzez wyższe prowizje). Jednak rząd i nadzór finansowy nie są tu bezbronne. Istnieje Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów oraz Komisja Nadzoru Finansowego, które mogą wyłapywać próby zmów cenowych czy nieuzasadnionego podnoszenia opłat. Gdy w 2023 r. pojawiły się zarzuty, że banki zbyt wolno podnoszą oprocentowanie depozytów mimo rosnących stóp, KNF i UOKiK wywierały presję, by poprawiły ofertę dla klientów. Podobnie mogą pilnować, by banki nie wykorzystały podatku jako pretekstu do nadmiernego „odbijania sobie” na klientach. Kluczowe jest jednak co innego: sam argument „bo przerzucimy podatek na klientów” ma wydźwięk szantażu. Banki de facto mówią: nie ważcie się nas opodatkować, bo ukarzemy za to waszych wyborców. To pokazuje pewną arogancję i nastawienie na utrzymanie marż za wszelką cenę. Warto zadać pytanie: czy jeśli rząd NIE wprowadzi nowego podatku, to banki hojnie obniżą prowizje i oprocentowanie kredytów dla najuboższych? Niestety, doświadczenie podpowiada, że nie – zachowają po prostu wyższe zyski. Groźba przerzucenia kosztów ujawnia więc, że banki dbają głównie o swoje wyniki finansowe, a troska o klienta jest w dużej mierze instrumentalna. Rolą państwa będzie dopilnowanie konkurencji i ochrony konsumentów, ale samo istnienie takiej możliwości nie może oznaczać, że rezygnujemy z opodatkowania silnie dochodowego sektora. Inaczej należałoby uznać, że banki są nienaruszalne, bo zawsze mogą kogoś postraszyć.
- „Nowy podatek podkopuje zaufanie inwestorów i ruguje kapitał z giełdy” – Krótkoterminowo rzeczywiście widzieliśmy gwałtowną wyprzedaż akcji banków na GPW. Trzeba jednak pamiętać o kontekście: indeks bankowy był przedtem ponad 40% na plusie od początku roku więc spadek o 8% to częściowe oddanie wcześniejszych wzrostów, nie katastrofa. Rynki reagują impulsywnie, zwłaszcza na informacje o nowych podatkach, ale później dokonują chłodnej oceny. Jeżeli okaże się, że sektor nadal generuje solidne zyski (tyle że trochę mniejsze) i nie ma innych wstrząsów, wyceny akcji banków mogą powrócić na ścieżkę wzrostu. Wskaźnik ceny do zysku (C/Z) banków spadł po tych informacjach poniżej 8, co historycznie w Polsce jest już poziomem niskim, atrakcyjnym do kupna. To sugeruje, że rynek być może nadmiernie przecenił banki w panice. Zagraniczny kapitał faktycznie nie lubi niestabilności regulacyjnej, jednak Polska i tak była postrzegana jako kraj o podwyższonym ryzyku politycznym (kwestie praworządności, wcześniejsze interwencje w sektor bankowy jak wakacje kredytowe). Na tym tle umiarkowany wzrost CIT dla banków nie jest aż tak dramatycznym precedensem, by na trwałe odstraszyć inwestorów – zwłaszcza że inne państwa UE robią podobne ruchy. Dodatkowo należy podkreślić, że celem rządu nie jest „ukaranie” inwestorów giełdowych, tylko pozyskanie środków na pilne potrzeby publiczne – obronność i zdrowie. Resort finansów szacuje, że w 10 lat proponowane zmiany dadzą budżetowi ponad 20 mld zł właśnie na zwiększone wydatki obronne i zdrowotne. Czy inwestorzy długoterminowi naprawdę uciekną z rynku, który dzięki temu może zachować stabilność makroekonomiczną? Należy wątpić. Bardziej prawdopodobne, że po początkowym szoku kapitał zaakceptuje nową rzeczywistość podatkową, o ile będzie ona przewidywalna i transparentna.
Podsumowując, argumenty przeciw podatkowi bankowemu rozpowszechniane przez banki i niektóre media należy traktować z dużą ostrożnością. Często przedstawiają one skrajny scenariusz i pomijają istotne fakty:
- Sektor bankowy jest w znakomitej kondycji finansowej, więc dodatkowy podatek nie rujnuje go, a jedynie zmniejsza bardzo wysokie zyski (wciąż pozostające spore nawet po opodatkowaniu).
- Podatek CIT od zysków to bardziej sprawiedliwa forma daniny niż dotychczasowy podatek od aktywów, co sami bankowcy przyznają – rząd idzie tu w ich kierunku, choć nie tak daleko, jak by chcieli.
- Zagrożenia dla gospodarki są wyolbrzymiane – dobrze zaprojektowany mechanizm (np. czasowe ulgi w razie recesji, monitoring cen usług bankowych przez UOKiK) może zminimalizować negatywne efekty uboczne.
- Interes publiczny wymaga poszukiwania dochodów na ważne cele (bezpieczeństwo, zdrowie) i logiczne jest, by bogatsze sektory więcej kontrybuowały. Alternatywą byłoby dalsze zadłużanie państwa albo podnoszenie podatków wszystkim obywatelom.
Spóźniona reakcja zamiast „skandalu” – obiektywne wnioski
Po przeanalizowaniu racji obu stron wyłania się obraz daleki od histerycznych haseł o „skandalu”. Podwyżka podatku dla banków to raczej spóźniona reakcja na wyjątkową sytuację – sektor bankowy osiąga rekordowe profity na fali wysokich stóp, podczas gdy państwo boryka się z ogromnymi wydatkami na obronność w obliczu nowych zagrożeń geopolitycznych. Już od wielu miesięcy pojawiały się głosy (m.in. opozycji), by nałożyć na banki podatek od nadmiarowych zysków. Rząd ostatecznie wybrał nieco inną formułę (podniesienie CIT), ale idea jest podobna: nadzwyczajny zysk powinien dać nadzwyczajny wkład w budżet państwa.
Czy jest to działanie „antyrynkowe” lub „populistyczne”? Zapewne ma aspekt polityczny – trudno, żeby go nie miało, skoro dotyczy najbardziej newralgicznego sektora finansów. Jednak należy oddzielić retorykę od faktów. Retoryka banków i ich sprzymierzeńców mówi o katastrofie, ale fakty wskazują, że sektor przetrwa tę zmianę bez większych problemów. W przeszłości banki również protestowały przeciw dodatkowym obciążeniom (jak podatek bankowy w 2016 r. czy wakacje kredytowe), wieszcząc załamanie akcji kredytowej – tymczasem polska gospodarka nadal była kredytowana, a same banki po chwilowej zadyszce znów notowały wzrosty zysków. Podobnie i teraz: po szoku giełdowym sytuacja się unormuje, a banki zapewne dostosują modele biznesowe. Być może zmniejszą nieco apetyt na dywidendy, może zoptymalizują koszty – ale pozostaną rentowne, bo ich pozycja rynkowa jest silna.
Warto też zwrócić uwagę na pewien paradoks narracji sektora bankowego. Z jednej strony banki argumentują, że nowy podatek ograniczy ich zdolność do kredytowania gospodarki. Z drugiej – od miesięcy skarżą się na niski popyt na kredyt (zwłaszcza hipoteczny, po zaostrzeniu kryteriów i wzroście stóp). Trudno więc jednoznacznie stwierdzić, że to akurat podatek będzie głównym hamulcem akcji kredytowej – bardziej istotne są stopy procentowe, inflacja i sytuacja dochodowa Polaków. Jeśli te czynniki się poprawią (np. spadek inflacji i stóp pobudzi popyt na kredyt), banki chętnie wrócą do udzielania pożyczek, bo na tym zarabiają. Podatek od zysków nie zmienia fundamentalnie tego mechanizmu, jedynie część zysków z przyszłego ożywienia trafi do budżetu państwa zamiast w całości do akcjonariuszy. Dla gospodarki jako całości może to być wręcz neutralne lub pozytywne: środki publiczne zasilą wydatki, które również napędzają popyt (np. zbrojeniówka, infrastruktura, służba zdrowia).
Obiektywnie patrząc, propozycja opodatkowania banków ma swoje plusy i minusy, ale nie jest ekonomicznym armagedonem. Plusem jest zwiększenie dochodów państwa tam, gdzie jest „poduszka” w postaci wysokich marż i zysków – co oznacza mniejsze ryzyko przerzucenia kosztów na realną gospodarkę niż np. podwyżka VAT dla wszystkich. Minusem – ryzyko pogorszenia nastrojów inwestorów i potencjalne sztuczki banków kosztem klientów, którym trzeba będzie przeciwdziałać regulacyjnie. Bilans tych czynników wydaje się jednak uzasadniać działanie rządu. Nie jest to żaden „skandal”, lecz próba korekty systemu, która być może powinna była nastąpić już wcześniej (zanim banki wypłaciły tak wielkie dywidendy z rekordowych zysków). Jak zauważa Samcik, w praktyce mówimy o sięgnięciu po dodatkowe ~15% bieżących zysków sektora – co dla banków jest boleśnie odczuwalne, ale dla społeczeństwa oznacza, że część pieniędzy z wysokich odsetek od kredytów wróci do niego w formie wydatków publicznych.
Na koniec warto podkreślić, że dyskusja o podatku bankowym odsłania mechanizmy komunikacyjne sektora finansowego. Banki i ich rzecznicy stosują klasyczne zabiegi: straszenie najgorszym (brak kredytów, krach giełdowy), podpieranie się wybiórczymi danymi (procent PKB, łączna kwota podatków bez kontekstu zysków) i odwoływanie do interesu „zwykłych klientów” (choć chodzi o własny interes). Rolą mediów i analityków jest te argumenty weryfikować. Nasza analiza pokazuje, że wiele z tych alarmistycznych tez nie wytrzymuje zderzenia z pełnym obrazem sytuacji.
Konkluzja? Podatek od banków to spóźniona reakcja – może nie idealnie zaprojektowana, ale mająca logiczne podstawy – na nadzwyczajną rentowność sektora finansowego w ostatnim okresie. Nie jest to „skandal” ani akt ekonomicznej agresji, za jaki próbują go przedstawić zainteresowani lobbyści. Raczej jest to sygnał, że państwo oczekuje od banków większej odpowiedzialności społecznej w trudnych czasach, proporcjonalnie do ich możliwości. Zamiast ulegać katastroficznym wizjom, warto chłodno monitorować efekty wprowadzenia tej daniny i korygować ewentualne negatywne skutki. Jednak sama idea, by banki – korzystające na wysokich stopach kosztem kredytobiorców – podzieliły się swoimi zyskami z resztą społeczeństwa, ma mocne uzasadnienie w realiach obecnej sytuacji ekonomicznej. To nie skandal, lecz korekta kursu – być może niewystarczająca, lecz zdecydowanie nie „skandaliczna”.






