Prezes Związku Banków Polskich Tadeusz Białek przekonuje, że banki wcale nie opływają w nadzwyczajne zyski, a plan podniesienia dla nich podatku CIT do 30% to „zupełne nieporozumienie”. W publicznym wywodzie sięga po argumenty o niskiej rentowności sektora, rzekomej niekonstytucyjności nowych danin oraz zapewnia, że kosztów podatku nie da się przerzucić na klientów. Twierdzi też, że „średnia marża kredytu hipotecznego wynosi 1,56% i jest poniżej średniej unijnej”, a zagraniczne banki w Polsce płacą uczciwie podatki. Sprawdzamy punkt po punkcie te tezy – bez pardonu obnażając manipulacje, półprawdy i przemilczenia. Gdzie prezes Białek mija się z faktami? Gdzie stosuje sprytne chwyty retoryczne? A gdzie (wyjątkowo) ma rację? I czemu bankom tak zależy, by sprzedać nam swoją narrację?
Sektor „13. najgorszy” czy rekordowo dochodowy?
„To czysty stereotyp i populizm” – mówi prezes Białek o opiniach, że banki notują nadzwyczajne zyski. W wywiadzie dla money.pl argumentuje, że banki są dopiero na 13. miejscu pod względem rentowności (ROA) wśród branż – aż 12 innych sektorów jest bardziej dochodowych. Brzmi jak mocny dowód… dopóki nie zajrzymy w liczby. Rzeczywistość? Rok 2024 był dla banków absolutnie rekordowy – sektor zarobił na czysto ponad 40 mld zł. To ponad cztery razy więcej niż dwa lata wcześniej! Taki skok zysków nie ma precedensu w ostatnich dekadach. Banki przebiły prognozy i zaliczyły 50% wzrost zysku rok do roku. Czy na tle innych branż wyglądały na ubogiego krewniaka? Wręcz przeciwnie – w 2024 r. to banki wypłaciły rekordowe dywidendy akcjonariuszom (ponad 21 mld zł), z czego co najmniej 37% popłynęło do zagranicznych właścicieli, a tylko 15% do Skarbu Państwa. Państwo polskie czy polscy emeryci nie są więc jedynymi beneficjentami bankowych żniw – ogromne kwoty zasilają kieszenie międzynarodowych grup finansowych.
Skąd zatem opowieść o „13. miejscu rentowności”? Prezes ZBP starannie wybrał wskaźnik ROA (zwrot z aktywów) – który dla banków z natury jest niski procentowo, bo banki operują gigantycznym bilansem. To trik: ROA rzędu np. 1% może oznaczać świetne wyniki, bo aktywa liczone są w setkach miliardów. Dużo trafniej rentowność oddaje ROE (zwrot z kapitału). A tu fakty mówią same: stopa zwrotu z kapitału polskich banków wyniosła w „żniwnym” 2024 roku ok. 14,6%, czyli solidnie powyżej średniej dekady (zaledwie ~6% w latach 2014–2023). To co prawda nieco mniej niż np. na Węgrzech (19%), ale wyższe niż osiąga przeciętna firma niefinansowa w Polsce. Innymi słowy – banki wcale nie są finansowym Kopciuszkiem. Rekordowe 40 mld zł zysku nie wzięło się z powietrza, tylko z wyjątkowo wysokich marż odsetkowych i korzystnego układu rynkowego.
Podatkowa „niesprawiedliwość” i konstytucja na sztandarze
Nie dziwi, że banki grzmią przeciw podwyżce CIT z 19% do 30% (w 2026) i 23% docelowo od 2028 – to uderza w ich zyski. Białek przekonuje, że obłożenie jednej branży wyższym CIT jest niezgodne z Konstytucją RP (naruszenie zasady równości, art. 32). Macha nawet ekspertyzą prof. Ryszarda Piotrowskiego na poparcie tej tezy. Owszem, taka opinia istnieje – Biuro Legislacyjne Sejmu też zwracało na to uwagę. Ale czy prezes wspomina, że podobne sektorowe daniny już funkcjonują? Choćby podatek bankowy wprowadzony w 2016 r., który przecież dotyczy tylko banków (i kilku innych instytucji) – a jednak obowiązuje. Rząd argumentuje, że obecna sytuacja to “nadzwyczajne zyski” sektora i wyjątkowe potrzeby (obronność, zdrowie), więc wymagają nadzwyczajnych środków. To oczywiście zderza się z konstytucyjnym formalizmem. Tyle że polski Trybunał Konstytucyjny w ostatnich latach bywa przewidywalny politycznie – a politycznie mało kto dziś stanie w obronie banków zarabiających krocie. Można więc podejrzewać, że argument o niekonstytucyjności to raczej straszak i przygotowanie gruntu pod ewentualną skargę (jeśli tylko banki znajdą do tego legitymację procesową – same ZBP jej nie ma).
Co ważne, rząd nie tworzy zupełnie nowego podatku „od zysków nadzwyczajnych” – podwyższa stawkę istniejącego CIT, równocześnie obniżając nieco podatek bankowy od 2027 r.. Banki pomijają ten element. Z ich komunikatów usłyszymy tylko o drakońskim 30-procentowym CIT, a niemal nigdy, że podatek od aktywów zostanie zmniejszony o ok. 20% (z 0,0366% do 0,0293% od 2028). Nic dziwnego – ta narracja ma wywołać oburzenie nad „dyskryminacją” branży finansowej.
Białek uderza też w tony moralne: “Dlaczego, gdy chodzi o finansowanie obronności i zdrowia, obciąża się tylko jedną branżę? To niesprawiedliwe!”. Ale znowu – czy naprawdę „tylko jedna branża” płaci więcej? W ostatnich latach rząd wprowadził np. podatek od dużych sklepów (handlowy), a także szereg branżowych parapodatków (od energii, od „małpek” alkoholowych, od firm energetycznych poprzez uprawnienia CO₂ itd.). Banki nie są więc jedynym chłopcem do bicia fiskusa, choć faktem jest, że teraz dostaną mocno po kieszeni.
I tu dochodzimy do sedna: czy sektor faktycznie nie udźwignie większego ciężaru? Prezes ZBP twierdzi, że banki już teraz „dzielą się nadmiarowo zyskami z budżetem” – rzekomo żadna inna branża nie odprowadza tyle. Rzućmy okiem: w 2024 r. banki zapłaciły ok. 13,3 mld zł CIT (to prawie co czwarta złotówka z całego CIT w budżecie!) oraz ponad 6 mld zł podatku bankowego, a na dodatek przekazały ~3,5 mld zł dywidend Skarbowi Państwa jako udziałowcowi.
Summa summarum – ~23 miliardy złotych wsparły kasę państwa za pośrednictwem banków. To rzeczywiście ogrom i stawia banki w gronie największych podatników CIT w Polsce (6 banków jest w Top10 płatników). Mało tego – już przed planowaną podwyżką nasze banki były jednymi z najmocniej opodatkowanych w UE. Efektywna stopa opodatkowania sektora w 2024 r. (CIT + podatek bankowy) wynosiła ok. 31,4%, podczas gdy średnia w Unii to ~22–24%. Gdyby CIT wzrósł do 23% przy nawet częściowo utrzymanym podatku od aktywów, łączne obciążenie mogłoby przekroczyć 40%, najwyżej w Europie. To są twarde liczby – i tu Białek akurat nie mija się z prawdą. Sektor bankowy faktycznie jest dojną krową fiskusa.
Tyle że… krowa ma spory zapas tłuszczu. Wspomniane wyżej 40 mld zł zysku netto to już kwota po zapłaceniu wszystkich podatków. Mimo 31% efektywnej daniny, bankom zostawały góry pieniędzy – stąd owe dywidendy i wzmocnienie kapitałów. Minister finansów argumentuje więc: „lepiej opodatkować banki niż polskie rodziny” w dobie kryzysu budżetowego. Banki odpowiadają: „czemu tylko nas, skoro są bardziej zyskowne sektory?”. Padają przykłady Orlenu, sieci kurierskich czy hipermarketów, które przy miliardowych przychodach płacą w Polsce symboliczne CIT dzięki optymalizacji podatkowej.
Tu Białek ma trochę racji – globalne koncerny faktycznie latami przerzucały zyski za granicę i banki na tym tle wypadają jak prymusi skarbówki (zagraniczne banki działające w Polsce płacą CIT od dochodów w całości u nas, bo nie bardzo mają jak go wyprowadzić). Trudno się dziwić frustracji sektora, że znów to oni mają płacić więcej, zamiast np. Big Techów czy wielkich sieci handlowych. Problem w tym, że rząd Tuska potrzebuje pieniędzy tu i teraz – a 6,5 mld zł extra od banków w 2026 (tyle szacuje MF) jest łatwiejsze do ściągnięcia niż latanie za Amazonem czy Żabką z transfer pricingiem. Banki stały się ofiarą własnego sukcesu – a teraz desperacko próbują odwrócić rolę i przedstawić się jako ofiary fiskalnej niesprawiedliwości.
„Nie przerzucimy podatku na klientów”? Ależ przerzucimy – tylko powoli…
W debacie o podatku bankowym powraca pytanie: czy banki odbiją sobie nowe obciążenie na klientach, windując ceny usług? Minister finansów uspokajał, że konkurencja na rynku na to nie pozwoli, bo kto spróbuje podnieść opłaty, ten straci klientów. Co na to prezes ZBP? Tu akurat zaskakująca szczerość: “Powiedzmy sobie otwarcie – w każdej branży dodatkowe obciążenie fiskalne musi znaleźć odzwierciedlenie w kosztach działalności. To normalne prawidła rynkowe, które powodują wzrost kosztów obsługi”. Przetłumaczmy z korpomowy: banki zrobią wszystko, by przerzucić podatek na klientów. Oczywiście Białek nie powie wprost: “Drogi kliencie, zapłacisz wyższe prowizje i odsetki”. Zamiast tego mamy eufemizmy o „wzroście kosztów obsługi”. Ale sens jest jasny. I trudno odmówić mu logiki – podstawowa zasada ekonomii mówi, że ciężar podatku ostatecznie ponosi ten, kto nie może od niego uciec. Banki formalnie zapłacą CIT, lecz jeśli tylko rynek pozwoli, odbiją to sobie na słabszym uczestniku rynku. W przypadku usług finansowych, z których trudno zrezygnować (konto, płatności) elastyczność popytu jest mała – więc konsumenci mogą nawet nie zauważyć, że płacą więcej, bo nie mają alternatywy.
„Jeżeli rząd nakłada na sektor bankowy dodatkowy podatek, to ostatecznie odbija się to na obywatelach – obniża się oprocentowanie ich lokat albo wzrasta oprocentowanie kredytów. Jeśli ktoś z obozu rządowego twierdzi inaczej, uprawia prymitywną demagogię” – komentuje prof. Leszek Balcerowicz.
To mocne słowa, ale oddają sedno. Zresztą rynek już antycypuje takie ruchy: zapowiedź podwyżki CIT momentalnie zbiła wyceny akcji banków o ~8 mld zł, uszczuplając wartość oszczędności emerytalnych Polaków w OFE o ok. 567 zł na osobę. Inwestorzy słusznie przewidują, że mniejszy zysk netto banków to mniejsze przyszłe dywidendy – albo… wyższe ceny dla klientów, jeśli banki spróbują chronić zyski kosztem usługobiorców.
Paradoksalnie zatem, w kwestii “przerzucalności podatków” prezes Białek i Ministerstwo Finansów zamienili się rolami: to przedstawiciel banków mówi twardo o realiach rynku, a minister opowiada bajki o konkurencji doskonałej. W praktyce zapewne czeka nas długi taniec cenowy – banki będą po cichu podnosić niektóre opłaty (np. za prowadzenie kont, operacje gotówkowe, ubezpieczenia do kredytów) i testować, na ile mogą sobie pozwolić. Największe podwyżki wprost byłyby źle widziane politycznie, więc sektor zastosuje metodę salami, plasterek po plasterku. Kredytobiorcy też zapewne nie uciekną – o czym za chwilę.
Marże i oprocentowanie kredytów: czy rzeczywiście „mamy jedne z najniższych w UE”?
W narracji prezesa ZBP pojawia się kolejny wątek: banki rzekomo nie zdzierają z kredytobiorców, bo średnia marża na kredycie hipotecznym to tylko 1,56% – niższa niż średnia unijna; ba, “wyższą marżę mają choćby w Niemczech czy Holandii” – zapewnia Białek. Zarzuca politykom, że “nie odróżniają marży od oprocentowania” i stąd mit o Polsce z najwyższymi kosztami kredytu.
Cóż, panie prezesie, odróżniamy. Tyle że to Pan myli poziomy analizy. Marża kredytowa (stały narzut banku) istotnie może wynosić ~1,5% przy hipotece – ale całe oprocentowanie kredytu w Polsce sięgało niedawno 8–9% rocznie. Polacy nie płacą rat od „marży”, tylko od sumy: stawka referencyjna + marża. A nasza stawka referencyjna (WIBOR, a wkrótce POLSTR) wynika z rekordowo wysokich stóp NBP. Tak czy inaczej, dla klienta końcowy koszt kredytu hipotecznego w Polsce należy do najwyższych w Europie. Według danych Europejskiego Banku Centralnego średnie oprocentowanie nowo udzielanych kredytów mieszkaniowych u nas w połowie 2024 r. było tuż poniżej 8% – żadnemu krajowi UE (poza może Rumunią) nie udało się „przebić” tego poziomu. Dla porównania, średnia w strefie euro to około 3,7%. Tak – polski kredyt jest drogi jak cholera, choć zarobki mamy znacznie niższe niż na Zachodzie.
Co z tą marżą 1,56%? To akurat prawda – hipoteczne marże spadły ostatnio dość nisko. Ale dlaczego? Banki mogły sobie na to pozwolić, bo NBP wywindował stopy do ~7% w skali roku, windując WIBOR i raty kredytów. Marża jest niższa, bo i bez niej raty były zaporowe – więc żeby w ogóle udzielać nowych kredytów, banki minimalnie spuściły z tonu. Z drugiej strony, w kredytach gotówkowych czy firmowych marże bynajmniej nie są tak niskie – tam oprocentowanie często dobijało do ustawowych limitów (~20% rocznie). Prezes ZBP sprytnie więc wybiera przykład kredytu hipotecznego, bo tam narzut wygląda niewinnie. Ale gdy przyjrzeć się całemu bilansowi, widać prawdziwy powód bankowych zysków: polski sektor ma jedną z najwyższych marż odsetkowych netto w całej UE. Według raportu ZBP (!) za I połowę 2024 r., całkowita marża przychodowa polskich banków wynosiła 4,05% – wyższa była tylko w trzech krajach (Słowenia, Łotwa, Estonia). W Niemczech to „zaledwie” 1,74%. Jeszcze wyraźniej widać to na przykładzie klasycznego wskaźnika efektywności banków: marży odsetkowej netto. W Polsce sięgała ona ~3,4%, podczas gdy we Francji czy Niemczech – poniżej 1%. Krótko mówiąc: polskie banki zarabiają na odsetkach prawie najwięcej w Europie.
Wysokie stopy posłużyły im do odbicia sobie chudych lat – co same przyznają osoby z branży. „Taki poziom marż to efekt sytuacji: wysokie stopy + niska akcja kredytowa + nadpłynność sektora” – tłumaczy Brunon Bartkiewicz, prezes ING Banku Śląskiego. Innymi słowy, banki mają mnóstwo taniego kapitału (Polacy trzymają oszczędności w bankach mimo mizernego oprocentowania depozytów), mało udzielają nowych kredytów (bo popyt był zmrożony wysokimi ratami), więc nadwyżkę kasy lokują w obligacje i bony NBP na 6–7% – czysty zysk. To recepta na rekordowe marże i rekordowe zyski.
Prezes Białek nie wspomina o tych niewygodnych faktach. Zamiast tego woli ganić polityków za rzekomą nieznajomość pojęć. Tymczasem to jego narracja jest myląca – sugeruje bowiem, że skoro marża (w wąskim znaczeniu) nie jest najwyższa w UE, to nie mamy problemu z drogimi kredytami. Otóż mamy. Dziesiątki tysięcy młodych rodzin w Polsce zostały w ostatnich latach odcięte od kredytu mieszkaniowego, bo zwyczajnie nie stać ich na ratę. W 2023 r. oprocentowanie hipotek przekraczało możliwości ogromnej części kredytobiorców – stąd rządowy program 2% i dopiero niedawne obniżki stóp nieco poprawiły dostępność. Można zatem powiedzieć, że banki zdzierały z klientów zgodnie z prawem i „uczciwie” – nie windując nadmiernie własnej marży, lecz korzystając z wysokiego WIBOR-u. Ale dla klienta to żadna różnica: płacił raty dwukrotnie wyższe niż jego odpowiednik na Zachodzie. Trudno tu o większe „nieporozumienie”, panie prezesie.
POLSTR zamiast WIBOR – czy znów nas robią w konia?
Pod koniec rozmowy Białek odnosi się do nadchodzącej zmiany wskaźnika referencyjnego. Od 2025 r. słynny WIBOR ma zastąpić nowy indeks POLSTR (Polish Short-Term Rate). Niektórzy eksperci alarmowali, że może to oznaczać wyższe raty kredytów – przynajmniej przejściowo. Minister finansów uspokajał, że nawet jeśli początkowo coś wzrośnie, to docelowo będzie lepiej, bo nowy wskaźnik jest bardziej przewidywalny. Prezes ZBP idzie dalej: wszelkie opinie o podwyżkach rat po przejściu na POLSTR nazywa „czystym populizmem lub niezrozumieniem mechanizmu”. Przekonuje, że zmiana ma być neutralna – oprocentowanie zostanie wyrównane tzw. spreadem korygującym, by nikt (ani klient, ani bank) nie zyskał ani nie stracił na samej operacji. I z grubsza taka jest intencja ustawodawcy.
Trzeba jednak zauważyć, że Białek znów upraszcza sprawę. O ile dla istniejących kredytów przewidziano mechanizm neutralności (korekta różnicy między WIBOR a POLSTR na dzień zmiany), o tyle nowe kredyty mogą być po prostu droższe. Dlaczego? POLSTR to indeks działający inaczej niż WIBOR – oparty na transakcjach overnight (tzw. wskaźnik backward-looking), aktualizowany co miesiąc, a nie co 3 lub 6 miesięcy. Banki wskazują, że brakowało im dotąd narzędzi do zabezpieczania ryzyka przy takim wskaźniku, przez co… ustalały wyższe marże dla kredytów opartych na nowym standardzie. Przykład: ING Bank, który jako jedyny oferował hipoteki oparte o poprzednika POLSTR (WIRON), stosował marże 2,34–2,39%, czyli sporo wyższe niż typowe 2,0% dla kredytów na WIBOR-ze. Bank tłumaczył to większym ryzykiem i niedopasowaniem instrumentów zabezpieczających. W praktyce więc kredyty na WIRON/POLSTR były dotąd droższe od „starych” – nie z powodu wskaźnika per se, tylko polityki cenowej banków.
Co więcej, według symulacji ekspertów raty kredytów na POLSTR mogą okazać się obecnie wyższe niż na WIBOR. Money.pl porównał modelowy kredyt 25-letni 400 tys. zł: przy stawce z września 2025 r. rata oparta o POLSTR 1M (oprocentowanie ~7,15%) wyniosłaby ok. 2865 zł miesięcznie, podczas gdy na WIBOR 3M (6,81%) – 2779 złl. Różnica ~86 zł na niekorzyść POLSTR oznacza kilkadziesiąt tysięcy złotych więcej do spłaty w całym okresie. Skąd ta różnica?
Ano właśnie z wyższej marży założonej dla POLSTR (tu 2,34% vs 2,0% przy WIBOR). Eksperci wprost przewidują, że “oprocentowanie kredytów na POLSTR początkowo nie będzie niższe niż tych na WIBOR” – banki nie chcą tańszych kredytów, bo to wywołałoby falę refinansowań i zamieszanie w portfelach. Innymi słowy, jeśli nowy wskaźnik miałby w teorii dać klientom oszczędność (bo historycznie WIBOR bywał ciut wyższy od stawek overnight), to banki zneutralizują ten bonus podnosząc swój narzut.
Jak to się ma do słów prezesa ZBP o „populizmie”? Zapewne Białek koncentruje się na samej technicznej neutralności zmiany indeksu – tu ma rację, ustawa ma chronić przed jednostronnym zyskiem którejkolwiek strony przy konwersjiWIBOR->POLSTR. Jednak pomija szerszy obraz: dla przeciętnego kredytobiorcy nowy system może okazać się mniej korzystny, bo banki już zadbają, by one nie straciły. POLSTR reaguje szybciej na zmiany stóp (aktualizacja co miesiąc), więc okresy obniżek stóp będą przynosić ulgę wolniej niż dotychczas (przy WIBOR 6M klient miał ratę zamrożoną na pół roku, nawet gdy stopy spadały) – ale odwrotnie, przy podwyżkach stóp klient odczuje ból szybciej. Zmienność rat wzrośnie, co sam Białek zresztą przyznaje opisując mechanizm (POLSTR będzie bardziej „na bieżąco” niż WIBOR). Jego uspokajanie, że “efekt ma być neutralny”, jest więc pewnym nadużyciem – neutralny dla momentu przejścia, ale niekoniecznie neutralny dla całego przebiegu kredytu później.
Krótko mówiąc, prezes ZBP znów wybiela obraz: zmianę wskaźnika przedstawia jak czysto techniczną, podczas gdy klienci mają prawo obawiać się komplikacji i potencjalnie wyższych kosztów. Bo choć nikt nie „zarobi na operacji zmiany wskaźnika” natychmiast, to finalnie bank zawsze zadba o swoje – jeśli nie kurkiem z WIBOR, to śrubką w marży.
Część prawdy: co przemilczeli politycy, a w czym Białek ma rację
Dla rzetelności trzeba podkreślić: nie wszystkie tezy Tadeusza Białka są wyssane z palca. Kilka punktów jego wypowiedzi to trafne diagnozy (choć podawane we własnym interesie). Po pierwsze – jak wykazaliśmy – argument rządu, że „konkurencja zapobiegnie przerzuceniu podatku na klientów”, jest w dużej mierze życzeniowy. Tutaj Białek słusznie nazywa rzeczy po imieniu: dodatkowe miliardy podatku gdzieś się w bilansach banków odbiją, bo biznes nie działa charytatywnie. Rządowa narracja pomija fakt, że sektor jest oligopolistyczny, a klient wcale nie ucieknie masowo do skarpet z gotówką. W praktyce więc podatek CIT finalnie zapłacimy my wszyscy – czy to w formie droższych usług bankowych, czy niższego oprocentowania depozytów. To gorzkie, lecz prawdziwe – i dziwi jedynie, że w usta liberała Balcerowicza i bankowców wkłada się tu głos rozsądku, podczas gdy rząd brnie w zaprzeczenia.
Po drugie, Białek trafia w czuły punkt hipokryzji fiskalnej, wskazując jak globalne korporacje unikają opodatkowania w Polsce. Giganci handlu czy Big Tech potrafią wykazać minimalne dochody lokalnie, transferując zyski gdzie indziej – a banki nie. W efekcie nasz CIT w dużej mierze płacą właśnie banki czy duże państwowe koncerny. Gdy więc rząd mówi o „sprawiedliwości społecznej” w opodatkowaniu, bankowcy pytają: a gdzie sprawiedliwość, gdy jedni od lat kombinują i są bezkarni, a drudzy (m.in. banki) płacą jak frajerzy pełne stawki? Tu trudno odmówić racji – luka podatkowa CIT w innych sektorach to realny problem. Białek proponuje np. solidarny podatek od ponadnormatywnych zysków nakładany na wszystkie branże powyżej pewnego progu dochodowości (na wzór Francji). To ciekawa koncepcja – choć mało realna politycznie (wymagałaby identyfikowania „nadmiernych” zysków w każdej branży, co budzi spory). Niemniej punktuje ona populistyczne hasło, że „banki mają eldorado, więc je opodatkujmy” – bo np. Orlen też miał niedawno eldorado na marżach paliwowych i jakoś ekstra podatku nie dostał.
Po trzecie, prezes ZBP ma słuszność co do potrzeby stabilnego budowania kapitałów bankowych. Przypomina, że połowa zysków sektora i tak pozostaje w bankach na podniesienie kapitału własnego – a polski sektor bankowy jest w UE stosunkowo mały względem gospodarki. Rzeczywiście, wskaźnik aktywów bankowych do PKB plasuje nas poniżej unijnej średniej – Polacy korzystają z kredytów mniej niż zamożniejsze społeczeństwa, co w długim terminie może ograniczać rozwój. Silne, dobrze dokapitalizowane banki to większa akcja kredytowa dla gospodarki. Jeślipaństwo za bardzo przydusi sektor podatkami, może pośrednio ograniczyć zdolność banków do finansowania firm czy gospodarstw domowych w przyszłości. Ten argument brzmi poważnie i choć łatwo wzruszyć ramionami („bo co to kogo obchodzi, niech zarabiają mniej”), to konsekwencje mogą dotknąć nas wszystkich w postaci trudniej dostępnego kredytu. Nawet NBP przestrzegał w analizach, że zbyt wysoka łączna danina publiczna na banki zagraża akcji kredytowej. Trzeba więc ważyć racje: doraźny interes fiskusa kontra długofalowy rozwój.
Wreszcie, Białek słusznie wytyka metodologiczne pomyłki w prostym porównywaniu kosztów kredytu w Polsce i strefie euro. Nasz rynek jest poza euro, mamy inną politykę pieniężną, wyższą inflację – więc oczywiście nominalne stopy procentowe są wyższe niż w Niemczech czy Francji. Samo mówienie „mamy najwyższe oprocentowanie w Europie” bez tego kontekstu faktycznie jest pewnym uproszczeniem. Tyle że prezes używa tego jako wymówki, by nie przyjąć do wiadomości, jak bardzo polskich kredytobiorców boli obecna sytuacja. Jego racja w szczególe (że nieporównywalne są różne reżimy walutowe) nie zmienia ogólnego obrazu: finalnie Kowalski w Polsce płaci za kredyt dużo więcej niż Müller w Niemczech – i to się liczy politycznie.
Dlaczego banki kreują taką narrację?
Pozostaje pytanie: po co ta ofensywa medialna ZBP? Tadeusz Białek udziela wywiadów, uderza w rządowe plany, straszy niekonstytucyjnością – wszystko to w imię obrony „sprawiedliwości” i „logiki” systemu podatkowego. Nie bądźmy naiwni. Stawką są miliardy złotych, które sektor bankowy ma oddać do budżetu, zamiast do akcjonariuszy. Banki próbują wszystkiego, by zahamować lub złagodzić podwyżkę CIT. Interes jest czysto biznesowy: chodzi o utrzymanie jak największej części rekordowych zysków we własnej kieszeni. Owszem, te zyski posłużą częściowo na wzmocnienie kapitałów – ale znaczna część i tak wypłynie jako dywidendy (jak widzieliśmy, już wypływa – 21 mld zł w tym roku, z czego gros za granicę). Każdy dodatkowy podatek to mniejsza dywidenda. Dlatego banki grają na zwłokę i rozcieńczenie tematu: lobbowanie za rozwiązaniem „solidarnościowym” (wszystkie branże płacą po trochu) to de facto chęć storpedowania pomysłu – bo im bardziej skomplikowany i szeroki podatek, tym mniejsze szanse, że politycy go szybko wprowadzą.
Nie zapominajmy też, że banki mają czym szantażować władzę: kredytami. Białek subtelnie przypomina, że “banki to krwioobieg gospodarki, dostarczają 87% zewnętrznego finansowania”. Przekaz między wierszami: nie denerwujcie nas, bo zaboli całą gospodarkę. Groźba może niebezpośrednia, ale realna – już pojawiają się analizy, że zyski banków spadną po podwyżkach stóp i podatków, więc będą ostrożniejsze w udzielaniu kredytów (zwłaszcza ryzykowniejszych) Banki państwowe może pokornie wykonają polityczne polecenia, ale prywatne mogą np. ograniczyć akcję kredytową albo podnieść wymagania, argumentując koniecznością oszczędności. W interesie sektora jest więc zniechęcić rząd do nadmiernego fiskalizmu – stąd akcentowanie każdego możliwego negatywu: a to że budżet i tak ma dziurę 300 mld (te 6 mld od banków nic nie da), a to że “komisja sejmowa zignorowała Biuro Legislacyjne – skandal!”, a to że prezydent powinien zawetować (sondaże sympatii Dudy wśród bankowców pewnie rosną).
Na koniec pamiętajmy, że banki to potężne podmioty, dysponujące kapitałem, relacjami i wpływem na gospodarkę. Ich publiczne biadolenie to element gry – próba zabezpieczenia swoich zysków i uprzywilejowanej pozycji. Nie ma w tym nic dziwnego ani nielegalnego. Ale naszym zadaniem – jako mediów i klientów – jest patrzeć na te żale krytycznie. Prezes Białek chciałby nas przekonać, że czarne jest białe: że banki są biedne, ciemiężone, najgorzej zarabiające, najbardziej obciążone i w ogóle robią nam wszystkim przysługę. Fakty pokazują coś zgoła innego. To wciąż niezwykle rentowny sektor (nawet jeśli w długim horyzoncie jego wskaźniki nie były kosmiczne), który w 2024 roku ucztował na niespotykaną skalę. Teraz przyszedł rachunek – w postaci dodatkowego podatku. Zrozumiała rzecz, że banki próbują go nie zapłacić. Ale nie dajmy się nabrać na ich łzawą retorykę. Czas prosperity dobiega końca; nadchodzą niższe stopy, spadek marż, rosnąca konkurencja fintechów – banki zdają sobie sprawę, że eldorado było przejściowe. Tym bardziej chcą zachować jak największy łup. Jeśli im się nie uda i państwo skubnie nieco więcej na armię czy szpitale – płakać nad bankierami nie będziemy. Ich akcjonariusze też nie zbiednieją, choć może dostaną trochę mniejsze dywidendy. To może jest ta odrobina „sprawiedliwości społecznej” w praktyce.