We wrześniu 2025 r. rząd Donalda Tuska niemal równocześnie skierował do Sejmu dwa głośne projekty ustaw: jeden podnoszący podatki dla banków, drugi – tzw. ustawę frankową, mającą pomóc zadłużonym we frankach. Zbieg czasowy nie uszedł uwadze obserwatorów. Czy ustawa frankowa została skrojona tak, by złagodzić bankom skutki nowych obciążeń podatkowych? A może to tylko przypadek i próba równoważenia interesów różnych grup? Przyglądamy się argumentom za i przeciw tezie, że „ustawa dla frankowiczów” jest w praktyce formą rekompensaty dla sektora bankowego w obliczu planowanej podwyżki CIT.
Podatki w górę: CIT droższy, ale podatek bankowy niższy
Rząd Donalda Tuska zapowiedział zdecydowane uderzenie w sektor bankowy poprzez zmiany podatkowe. Zgodnie z projektem nowelizacji ustawy o CIT, stawka podatku dochodowego dla banków wzrośnie z obecnych 19% do 30% już w 2026 r., by następnie spaść do 26% w 2027 r., a docelowo od 2028 r. wynosić 23%. Równocześnie jednak banki mają otrzymać ulgę w postaci niższego tzw. podatku bankowego – od 2027 r. jego stawka zmaleje z obecnych 0,0366% aktywów do 0,0329%, a od 2028 r. do 0,0293%. Innymi słowy, banki zapłacą wyższy CIT od zysków, ale jednocześnie z czasem spadnie danina od ich aktywów.
„Lepiej opodatkować banki niż polskie rodziny” – argumentował premier Donald Tusk, wskazując na rekordowe zyski sektora bankowego i konieczność znalezienia pieniędzy na rosnące wydatki państwa. Rzecznik rządu zapewniał, że dodatkowe wpływy zostaną przeznaczone m.in. na bezpieczeństwo i zdrowie, a najsilniejsi gracze (banki) „mogą się zyskami podzielić”. Ministerstwo Finansów wyliczyło, że same podwyżki CIT przyniosą budżetowi 6,5 mld zł rocznie od 2026 r. i ponad 20 mld zł w ciągu dekady.
Co istotne, rząd nie ukrywa, że obniżka podatku bankowego ma częściowo zrekompensować bankom większe obciążenia CIT. To faktyczne przesunięcie ciężaru – od stałej daniny od aktywów ku podatkowi zależnemu od zysków – było zresztą postulowane przez sektor. Prezes Związku Banków Polskich Tadeusz Białek przyznał, że obecna konstrukcja podatku od aktywów „penalizuje działalność kredytową” i od dawna proponowano włączenie go w CIT. Rządowy projekt zdaje się wychodzić temu naprzeciw. Mimo to bankowcy biją na alarm: ostrzegają, że 30-procentowy CIT w 2026 r. to miliardowe obciążenia, które mogą odbić się na dostępności kredytów i klientach. Były minister finansów Leszek Balcerowicz określił pomysł extra-podatku dla banków wręcz jako „intelektualną i ekonomiczną aberrację” oraz „patologiczne rozwiązanie” zniechęcające do inwestowania. Politycznie jednak podwyżka dla banków jest łatwiejsza do obrony niż sięganie do kieszeni obywateli – stąd zgodny przekaz rządu, że „kogo obciążyć, jak nie tych, którzy mają najwięcej pieniędzy”.
Ustawa frankowa: pomoc dla zadłużonych czy ukłon w stronę banków?
Równolegle z podatkowymi roszadami, Rada Ministrów przyjęła tzw. ustawę frankową – projekt mający przyspieszyć rozpatrywanie sporów frankowiczów z bankami i częściowo odciążyć sądy. Na rozstrzygnięcie czeka bowiem blisko 200 tys. pozwów przeciw bankom o kredyty frankowe, a frankowicze wygrywają ok. 99% spraw. Rząd deklaruje, że nowe przepisy usprawnią procedury i ułatwią konsumentom dochodzenie swoich praw, ale eksperci dopatrzyli się w projekcie także zapisów korzystnych dla… banków.
Co zmienia ustawa frankowa? Oto kluczowe rozwiązania z projektu (który we wrześniu 2025 r. trafił do Sejmu):
Automatyczne zawieszenie spłaty rat – frankowicz pozywający bank nie będzie musiał już prosić sądu o wstrzymanie płatności. Po doręczeniu pozwu bankowi spłata rat zostaje zawieszona z mocy prawa aż do prawomocnego wyroku. To ulga dla konsumenta, który na czas procesu przestaje oddawać bankowi pieniądze. Co ważne, przepis zadziała też wobec już złożonych pozwów – nowe zasady obejmą nawet trwające sprawy, automatycznie wstrzymując dalsze raty. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy kredytobiorca nie spłacił jeszcze nominalnej kwoty kapitału – wtedy nadal musi dopłacać brakującą część kapitału mimo pozwu.
Projekt pozwala bankowi zgłosić w tym samym postępowaniu tzw. roszczenie wzajemne na wypadek unieważnienia umowy. Innymi słowy, jeśli klient domaga się zwrotu wpłaconych rat (bo umowa jest nieważna), bank będzie mógł równocześnie zażądać oddania kapitału kredytu. Dotąd banki musiały wytaczać osobne powództwa o zwrot kapitału, co podwajało liczbę spraw. Teraz wszystko ma zostać rozliczone jednym wyrokiem. To potencjalnie szybsze, ale budzi kontrowersje (o czym za moment).
Zarzut potrącenia aż do apelacji – kolejne ułatwienie dla banków: możliwość zgłoszenia potrącenia (czyli „odliczenia” kwoty należnej bankowi od roszczeń klienta) aż do końca postępowania drugiej instancji. W praktyce bank może w trakcie procesu odliczyć wartość wypłaconego kredytobiorcy kapitału od sumy, której żąda klient, i zrobić to tuż przed zamknięciem rozprawy apelacyjnej. Dzięki temu całe finansowe rozliczenie sporu odbyłoby się w jednym procesie. Ministerstwo Sprawiedliwości argumentuje, że to rozwiązanie kompleksowo zamknie wzajemne rozliczenia. Pełnomocnicy frankowiczów mają jednak obawy – wskazują, że tak późne potrącenie może dezorientować sąd i przeciwnika, a jeśli konsument zechce je zakwestionować, straci ochronę przed kosztami sądowymi. Według projektu bowiem klient nie będzie obciążony kosztami tylko pod warunkiem, że nie podważy zasadności potrącenia. Adwokaci ostrzegają, że banki mogłyby to wykorzystać: celowo zawyżyć kwotę do potrącenia, by postawić kredytobiorcę przed dylematem – albo “przełknąć” zbyt duże potrącenie, albo je oprotestować i wtedy płacić dodatkowe koszty procesu „Największym ukłonem w stronę banków jest właśnie zezwolenie na zgłoszenie zarzutu potrącenia aż do zakończenia postępowania apelacyjnego” – ocenia jeden z ekspertów.
Zachęty do ugód – projekt przewiduje mechanizmy, które motywują obie strony do polubownego załatwienia sporu zanim zapadnie wyrok. Najważniejsze są tu korzyści fiskalne: jeśli bank i klient zawrą ugodę i wycofają sprawę z sądu, skorzystają ze zwolnień podatkowych od pewnych kwot. W praktyce kredytobiorca nie zapłaci podatku od darowanej mu przez bank części długu, a bank nie zapłaci CIT od straty poniesionej wskutek umorzenia kredytu. Takie ulgi obowiązywały już wcześniej i zostały przedłużone, by ułatwić zawieranie ugód. Rząd liczy, że dzięki temu część frankowiczów wybierze kompromis, zamiast długo walczyć w sądzie.
Powyższe zmiany malują dość złożony obraz. Z jednej strony frankowicze dostaną szybszą ścieżkę sądową i możliwość wstrzymania spłaty, co jest dla nich realną ulgą. Z drugiej – banki zyskują nowe narzędzia obrony i ograniczania strat (roszczenia wzajemne, potrącenia, brak natychmiastowych wypłat po wyroku I instancji). To dlatego adwokat Karolina Pilawska prowokacyjnie pyta, czy mamy do czynienia z ustawą dla frankowiczów, czy „ustawą bankową”. „Ja podsumowałabym go następująco: pozbawienie konsumenta odsetek ustawowych za czas trwania procesu i przerzucenie na Skarb Państwa kosztów, które powinny ponosić banki, opakowane w obietnicę przyspieszenia postępowań i automatycznego zwalniania z rat kredytu” – pisze mec. Pilawska o projekcie. Jej zdaniem rządowy pomysł brzmi pięknie dla frankowiczów, ale w praktyce to banki mogą najwięcej ugrać dzięki sprytnym zapisom. Rzecznik Praw Obywatelskich i część prawników też zgłaszali zastrzeżenia – krytykowano m.in. fakt, że projekt dotyczy tylko kredytów frankowych, a pomija np. zadłużonych w euro. Po fali uwag Ministerstwo Sprawiedliwości wycofało się z niektórych propozycji niekorzystnych dla klientów – np. zrezygnowano z pomysłu natychmiastowej wykonalności wyroków I instancji, który zmuszałby banki do szybkiej wypłaty zasądzonych kwot przed prawomocnym zakończeniem sprawy. Ostateczna wersja projektu jest więc pewnym kompromisem między interesami obu stron konfliktu frankowego.
Polityczny deal czy zbieg okoliczności? Głosy za i przeciw
Zarówno podwyżka CIT dla banków, jak i ustawa frankowa zostały przyjęte przez rząd tego samego dnia – 30 września 2025 r.. Takie skumulowanie decyzji rodzi pytania o kulisy polityczne. Czy ekipa Tuska celowo złagodziła ustawę frankową, by zrekompensować bankom nowe obciążenia podatkowe?Zwolennicy tej tezy wskazują na wyraźne powiązania:
Zbieżny timing i balans interesów. Rząd ogłasza podatek, który „uderza w banki”, ale równocześnie proponuje prawo, które w pewnych aspektach… bankom sprzyja. Trudno nie odnieść wrażenia, że to zaplanowana równowaga. – „Jednocześnie redukcja podatku bankowego ma częściowo zrekompensować zwiększone obciążenia z tytułu podatku dochodowego” – wprost pisał serwis Money.pl o pakiecie podatkowym. Podobnie ustawa frankowa może zmniejszyć realne straty sektora. Jacek Jastrzębski, przewodniczący KNF, zauważył, że uproszczenie procedur sądowych „może zmniejszyć koszty prawne banków, a także ograniczyć koszty ponoszone przez banki w związku z wypłatą odsetek od rat spłacanych ponad kapitał”. Innymi słowy, dzięki nowym przepisom banki potencjalnie wydadzą mniej na obsługę prawną i odsetki dla klientów, którzy przestali spłacać w trakcie sporu. To realna ulga finansowa dla instytucji, która przynajmniej częściowo równoważy skutki wyższego CIT.
Ukryte przywileje w ustawie frankowej. Wspomniane wcześniej zapisy o potrąceniu czy roszczeniach wzajemnych nie wzięły się znikąd. Banki od dawna zabiegały o mechanizmy, które pozwolą im szybciej zamykać sprawy frankowe i ograniczać ryzyko finansowe. Projekt ustawy powstał co prawda w resorcie sprawiedliwości (kierowanym przez polityków opozycji wobec poprzednich rządów), ale niewykluczone, że przy jego ostatecznym kształcie uwzględniono postulaty sektora bankowego. Rezultat? Frankowicze dostają część tego, co chcieli (wstrzymanie rat, sprawniejsze sądy), lecz banki też dostają swoje „bezpieczniki”. Zdaniem krytyków to świadomy polityczny kompromis: rząd może ogłosić pomoc dla frankowiczów, a jednocześnie nie naraża banków na nadmierne straty – co byłoby ważne, bo przecież silne banki są potrzebne dla stabilności gospodarki. – „Przemycono kilka przepisów dających przywileje bankom” – pisze portal Subiektywnie o Finansach, podkreślając, że nowe prawo pozwoli bankom tak manewrować w procesach, by „zrobić to w wygodnym dla siebie momencie”i opóźnić rozliczenie z klientem. To brzmi jak celowe wyjście naprzeciw interesom branży.
Szerszy polityczny obraz. Obserwatorzy zauważają, że Donald Tusk – choć uderza w banki podatkiem – nie chce zrazić do siebie sektora finansowego całkowicie. Banki w Polsce są największym płatnikiem CIT (ponad 13 mld zł w 2022 r.) oraz nabywcą obligacji skarbowych. Mówiąc wprost: władza potrzebuje banków, ich pieniędzy i współpracy. Zbyt radykalne posunięcia (jak jednoczesne przykręcenie podatkowej śruby i zmuszenie do ogromnych wypłat dla frankowiczów) mogłyby zachwiać sektorem. Stąd teoria, że rząd zawarł nieformalny „deal”: podnosimy wam podatki, bo budżet musi się spinać, ale w zamian dostajecie łagodniejszą ustawę frankową i niższy podatek bankowy od 2027 r. – żeby bilans wyszedł na zero albo przynajmniej do udźwignięcia. W efekcie banki wpłacą więcej do kasy państwa, ale nie utoną finansowo na sporach z klientami. Ta symetria czasowa i merytoryczna między dwoma ustawami wydaje się zbyt „zgrabna”, by być dziełem przypadku.
Oczywiście, jest i druga strona medalu. Przeciwnicy teorii o rekompensacie wskazują, że korelacja nie musi oznaczać celowej kompensacji:
Realne koszty dla banków pozostają wysokie. Mimo korzystnych zapisów, ustawa frankowa wciąż oznacza dla banków niemałe straty. Automatyczne zawieszenie rat to natychmiastowy ubytek w ich przychodach od tysięcy kredytów. Jeśli 200 tys. frankowiczów wstrzyma płatności na kilka lat procesu, banki odczują to w płynności. Już teraz sektor utworzył astronomiczne 90 mld zł rezerw na ryzyko prawne kredytów walutowych i wypłacił klientom ok. 30 mld zł (w tym 12 mld po przegranych procesach i 18 mld w ugodach). Według szacunków NBP, do ostatecznego zamknięcia „sagi frankowej” banki mogą potrzebować jeszcze nawet kolejnych 50 mld zł na ugody i przegrane sprawy. Te liczby pokazują skalę problemu – żaden pojedynczy zapis o potrąceniu czy ugodach nie „oddaje” bankom tak ogromnych kwot. Podwyżka CIT z kolei zabierze sektorowi znaczącą część zysków (sama stawka 30% w 2026 r. oznacza prawie jedną trzecią dochodu więcej do oddania fiskusowi). Trudno uznać, by drobne udogodnienia proceduralne naprawdę zrównoważyły tak wielkie obciążenia finansowe.
Ustawa frankowa była potrzebna niezależnie od podatków. Wielu ekspertów przekonuje, że przyspieszenie spraw frankowych to po prostu konieczność, bo sądy się dławią, a obywatele latami czekają na wyroki. Projekt tych rozwiązań powstawał od ponad roku i jego założenia ogłoszono już na początku 2025 r. – na długo zanim nowy rząd Tuska zaproponował podwyżkę CIT. Innymi słowy, ustawa frankowa nie jest pomysłem ad hoc wymyślonym na potrzeby rekompensaty podatkowej, lecz odpowiedzią na realny problem społeczny i wymiaru sprawiedliwości. Owszem, w trakcie prac wprowadzono zmiany korzystne dla banków (jak wspomniane wycofanie natychmiastowej wykonalności wyroków czy rozszerzenie potrąceń). Można to jednak tłumaczyć dążeniem do prawnego wyważenia interesów – tak, by sądy szybciej rozstrzygały spory, ale też by zabezpieczyć podstawowe prawa majątkowe banków. Przedstawiciele rządu podkreślają, że projekt nie może faworyzować jednej strony do tego stopnia, by naruszać konstytucyjne zasady (np. ochrony własności). Stąd pewne „ukłony” w stronę banków mogą być interpretowane nie jako prezent, lecz jako niezbędne korekty zapobiegające ewentualnej niekonstytucyjności ustawy. Krótko mówiąc: to nie spisek, tylko sztuka kompromisu legislacyjnego.
Brak jawnych powiązań w narracji rządu. Żaden polityk obozu rządzącego nie przyznał wprost, że ulżono bankom w ustawie frankowej ze względu na podatki. Publicznie oba projekty uzasadniano osobno. Podwyżka CIT – potrzebami budżetu i sprawiedliwością społeczną, zaś ustawa frankowa – troską o frankowiczów i reformą sądownictwa. Gdyby faktycznie chodziło o zakulisowy deal z bankami, rząd raczej nie chwaliłby się tym głośno. Brak jednak twardych dowodów na takie zakulisowe ustalenia. Niewykluczone, że koincydencja czasowa wynikała z kalendarza prac Sejmu i rządu, a politycznego „bonusu” dla banków wcale nie planowano – wyszedł niejako przy okazji. Przypomnijmy, że termin wejścia w życie zmian też jest różny: CIT wzrośnie już od 2026 r., ale obniżka podatku bankowego wejdzie dopiero w 2027 r., a większość rozwiązań ustawy frankowej zapewne również zacznie obowiązywać w 2025/26 roku. Efekt netto dla banków w najbliższych dwóch latach i tak będzie ujemny – wpierw odczują wyższe podatki i zawieszone raty, a dopiero z czasem skorzystają z ulg podatkowych i proceduralnych. Jeśli to kompromis, to dość rozciągnięty w czasie i nie od razu odczuwalny.
Wnioski: równoważenie interesów czy polityka pozorów?
Analizując oba projekty, można odnieść wrażenie, że rząd starał się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony, zaspokoić oczekiwania społeczne: ulżyć frankowiczom i znaleźć fundusze na nowe wydatki, obciążając bogate banki. Z drugiej – nie zniszczyć przy tym sektora bankowego, który pozostaje krwiobiegiem gospodarki. Efektem jest złożony układ: banki dostaną wyższy CIT, ale niższy podatek bankowy; frankowicze dostaną ustawę, ale banki zabezpieczyły w niej swoje interesy.
Czy ustawa frankowa to faktycznie forma rekompensaty dla banków za podatek CIT? Zdania są podzielone. Część ekonomistów i prawników mówi wprost o politycznym kompromisie – coś za coś. Przywołują przywileje „przemycone” w ustawie i jawne słowa rządu o rekompensacie podatkowej. Inni jednak tonują te interpretacje, wskazując, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Ustawa frankowa powstała przede wszystkim dla usprawnienia sądów, a korzyści dla banków to raczej efekt uboczny walki o sprawność postępowań i równowagę prawną. Z kolei obniżenie podatku bankowego wcale nie zniweluje ogromu nowego CIT – najwyżej nieco go złagodzi.
Najbardziej prawdopodobne wydaje się, że rząd świadomie próbował zrównoważyć interesy: dać coś frankowiczom, ale nie rzucić banków na kolana; sięgnąć do zysków instytucji finansowych, ale jednocześnie dać im sygnał, że państwo „docenia ich rolę” i zostawia furtki do ochrony swoich pieniędzy. Taki pragmatyczny balans to typowe zagranie polityczne – Tusk i jego ministrowie unikają w ten sposób zarówno gniewu wyborców zadłużonych we frankach, jak i otwartej wojny z sektorem bankowym.
Czy to źle? Z perspektywy stabilności ekonomicznej – być może nie. Banki wprawdzie poniosą koszty, ale raczej je udźwigną, zwłaszcza że rząd nie zostawił ich zupełnie bez tarczy. Frankowicze z kolei dostaną upragnione zmiany, choć nie tak korzystne, jak mogłyby być w idealnym świecie. Każda ze stron coś zyska i coś straci, co wskazuje na świadome poszukiwanie środka.
Na koniec warto podkreślić, że prawdziwy test tych rozwiązań dopiero nadejdzie. Ustawy muszą przejść przez Sejm i Senat uzyskać podpis Prezydenta, a potem zmierzyć się z rzeczywistością: reakcją rynków, zachowaniami banków i kredytobiorców, ewentualnymi wyzwaniami konstytucyjnymi. Dopiero wtedy okaże się, czy ta polityczna układanka rzeczywiście była mistrzowskim kompromisem, czy może jednak któraś ze stron czuje się oszukana. Na razie można stwierdzić jedno: pod względem legislacyjnym rząd rozegrał to koncertowo, łącząc kij i marchewkę dla banków w jednym momencie historycznym. Czas pokaże, czy taki manewr przyniesie zakładane efekty – i czy frankowicze oraz banki rzeczywiście spotkają się w połowie drogi, czy raczej ponownie na sali sądowej.