Polski sektor bankowy jest rzekomo „duszony” kolejnymi obciążeniami, a podniesienie CIT dla banków ma być pomysłem rodem z Bangladeszu – tak przynajmniej twierdzi Przemysław Gdański, prezes BNP Paribas Bank Polska. W głośnej wypowiedzi ostro krytykuje plan podniesienia podatku dochodowego banków do 23%. Niniejsza analiza sprawdza, ile w tych alarmistycznych tezach jest uzasadnionych argumentów, a ile stanowi retorykę, manipulację lub przemilczenia. Okazuje się, że choć bankowiec porusza kilka ważnych kwestii (np. potrzebę stabilnej polityki państwa), to wiele jego ostrzeżeń rozmija się z rzeczywistością rekordowych zysków sektora i faktami finansowymi.
Kontrowersyjny styl prezesa i skoordynowany front bankowców
Przemysław Gdański znany jest z mocnych, niekiedy kontrowersyjnych wypowiedzi. Niedawno zasłynął tezą, że „niechęć Polaków do banków ma korzenie w antysemityzmie”, nawiązując do historycznych skojarzeń z lichwą. Choć za te słowa musiał później przepraszać, obrazują one styl prezesa BNP Paribas – lidera, który nie przebiera w słowach, by bronić swojego sektora. Podobnie ostro Gdański zaatakował teraz pomysł podniesienia CIT dla banków. Stwierdził m.in., że trwałe podwyższenie podatku tylko dla jego branży to rozwiązanie rodem z „Bangladeszu czy Angoli” – czego próżno szukać w krajach, do których Polska aspiruje.
Warto zauważyć, że głos Gdańskiego jest częścią szerszej skoordynowanej kampanii banków przeciw planowanym zmianom podatkowym. W ostatnich dniach inni przedstawiciele świata finansów również publicznie alarmowali o rzekomych skutkach nowego podatku. Marcin Materna z BM Millennium straszył, że podwyżka CIT „zakończy hossę” na GPW, sugerując kruchość zaufania inwestorów. Sebastian Buczek, prezes funduszu Quercus TFI, oceniał, że wyższy podatek będzie zły nie tylko dla banków i giełdy, ale i dla ich klientów – bo koszt przerzucony zostanie na nich. Z kolei Cezary Kocik z mBanku przekonywał, że uderzenie w banki to cios w oszczędności milionów Polaków i podważenie fundamentów rynkukapitałowego. Jak zauważają portale analityczne, argumentacja bankowców bywa tu podobna: obok trafnych postulatów (np. o potrzebie przewidywalnej polityki państwa) pojawiają się figury retoryczne, uproszczenia i przemilczenia typowe dla lobbyistycznej narracji sektora bankowego. Innymi słowy – mamy do czynienia z głośnym frontem obrony status quo przez banki. Przyjrzyjmy się więc konkretnym tezom Przemysława Gdańskiego i skonfrontujmy je z faktami.
Podatek tylko dla banków – naruszenie zasad czy próba sprawiedliwości?
„Podnoszenie CIT tylko dla banków to naruszenie zasad konkurencji” – twierdzi Gdański, pytając, czemu jedna branża ma dźwigać większy ciężar. Rząd planuje utrzymać stawkę CIT dla sektora bankowego na poziomie 23% od 2028 r. (zamiast powrotu do 19%), z wyższymi stawkami w latach przejściowych: 30% w 2026 r. i 26% w 2027 r. Gdański wskazuje, że we Francji dodatkowy podatek objął wszystkie duże firmy i był czasowy – na dwa lata, tymczasem w Polsce proponuje się trwałe rozwiązanie sektorowe. Jego zarzut jest więc jasny: podatkowe „wyłom w systemie” uderza w zasady równej gry.
Czy ten argument jest uzasadniony?
Rzeczywiście, pomysł tak specyficznego obciążenia jednej branży jest nietypowy i budzi kontrowersje natury równościowej. Nawet w rządzącej koalicji trwały spór, czy banki powinny być traktowane inaczej niż inne firmy. W tym sensie Gdański słusznie zwraca uwagę, że jeśli potrzebna jest solidarnościowa danina na cele budżetu, to logiczne byłoby objąć nią szersze grono podmiotów i z góry ograniczyć czas obowiązywania, jak zrobiono to we Francji. Krytycy rządu wskazują, że aktualny plan wygląda jak działanie ad hoc wymierzone w sektor o najwyższych zyskach – a to może budzić pytania o stabilność systemu podatkowego. Sam minister finansów jeszcze niedawno przyznawał, że rekordowe zyski banków wynikają z cyklu koniunkturalnego (wysokich stóp), który kiedyś się odwróci. Skoro więc w przyszłości zyski spadną, to permanentne podniesienie CIT (zamiast np. jednorazowego „podatku od nadzwyczajnych zysków”) faktycznie może wydawać się krokiem dyskusyjnym.
Z drugiej strony, przywoływanie przez Gdańskiego Bangladeszu czy Angoli to retoryczna przesada. Podwyższony podatek dla banków wcale nie spycha Polski do grona egzotycznych gospodarek – wyjątkowe podatki sektorowe funkcjonują też w krajach rozwiniętych (choćby w formie podatków bankowych czy tymczasowych danin od zysków firm energetycznych w UE). Trzeba też przypomnieć, że polskie banki już od 2016 r. płacą dodatkowy podatek od aktywów i pomimo początkowych obaw sektor świetnie sobie z nim poradził. Pomysł obecnej ekipy rządowej zakłada zresztą pewną kompensatę: równolegle z podwyżką CIT planowane jest obniżenie podatku bankowego o 10% w 2027 r. i 20% od 2028 r., co ma zachęcić banki do zwiększania akcji kredytowej. Tego aspektu prezes BNP Paribas już nie nagłaśnia. Krótko mówiąc: argument o „naruszeniu zasad konkurencji” dotyka realnego problemu (ryzyka wybiórczego opodatkowania), ale pomija szerszy kontekst – m.in. fakt, że sektor bankowy od lat korzystał na preferencjach (np. zwolnienie obligacji skarbowych z podatku od aktywów) i że ustawodawca chce częściowo złagodzić efekt wyższego CIT właśnie poprzez ulżenie gdzie indziej.
Cios w giełdę i oszczędności Polaków? Rzeczywiste skutki vs. strachy na lachy
Kolejna głośna teza Gdańskiego brzmi: wyższy podatek na banki uderzy w zwykłych Polaków – ich oszczędności emerytalne oraz giełdowe inwestycje. Prezes BNP Paribas podkreśla, że sama zapowiedź podwyżki CIT spowodowała gwałtowną przecenę banków na GPW (jednego dnia PKO BP –12%, Pekao –11%, Alior –9%). Przypomina, że ponad połowa Polaków jest akcjonariuszami banków – bezpośrednio lub przez fundusze emerytalne (OFE, PPK, IKE itd.) – zatem spadek cen akcji to uszczuplenie wartości ich oszczędności i przyszłych emerytur. Innymi słowy, wg bankowca „rząd sięga do kieszeni obywateli” pod pretekstem opodatkowania banków.
Ile w tym prawdy?
Faktycznie, sektor bankowy stanowi ok. 1/3 kapitalizacji indeksu WIG20 i przez ostatnie dwa lata ciągnął giełdę mocno w górę. Nagła negatywna reakcja rynku na wieść o nowym podatku nie jest zaskoczeniem – inwestorzy w jeden dzień skorygowali wyceny banków o wartość przyszłych mniejszych zysków. Jednak jednorazowy spadek notowań nie musi oznaczać trwałego załamania giełdy ani długotrwałych strat dla emerytów. Jak zauważają analitycy, po początkowym szoku rynek częściowo się otrząsnął – już następnego dnia indeksy próbowały odbicia. Giełda dyskontuje wiele czynników, nie tylko podatki: jeśli banki pozostaną rentowne (a wszystko wskazuje, że tak będzie), ich wyceny mogą się stabilizować. Równie ważna jest kondycja globalnych rynków – ta zaś bywa decydująca dla napływu kapitału, niezależnie od lokalnych podatków.
Co istotne, prezes Gdański operuje ogólną wizją „milionów poszkodowanych Polaków”, nie prezentując żadnych konkretnych wyliczeń skali tych strat. To przypomina zabieg zastosowany ostatnio przez prezesa mBanku, który mówił o „czystej matematyce” rzekomych szkód, lecz nie podał liczb. Ile realnie straci przeciętny członek OFE czy PPK? Tego rodzaju detali brak. Straty na wartości jednostek funduszy emerytalnych w krótkim terminie są niepożądane, ale wieloletnia perspektywa może te wahania wyrównać. Jeśli sektor nadal będzie wypłacał dywidendy (choć może nieco niższe) i generował zyski, oszczędności emerytalne w długim horyzoncie wcale nie muszą „stopnieć” w dramatyczny sposób. Dlatego twierdzenie, że każdy przyszły emeryt „dostanie rykoszetem po kieszeni”, jest pewnym nadużyciem – brzmi efektownie, ale upraszcza złożoną zależność między polityką fiskalną a rynkami finansowymi.
Podobnie warto ostudzić retorykę o „ciosie” w cały rynek kapitałowy. Warszawska giełda rzeczywiście źle znosi nieprzewidywalność decyzji politycznych, a podatek sektorowy był niespodzianką ogłoszoną w trybie pilnym. Jednak czy jedna ustawa przekreśli długoterminowe perspektywy GPW? Materna i inni malują czarne scenariusze („to koniec hossy”), ale już teraz widać rotację kapitału do innych sektorów – inwestorzy szukają okazji np. w spółkach przemysłowych czy technologicznych. Banki pozostaną filarem giełdy, lecz ich ewentualna słabość nie oznacza automatycznie krachu całego rynku.
Reasumując, podatek CIT może nieco pogorszyć nastroje i wyceny banków, ale nie musi wywołać trwałego załamania oszczędności Polaków, jak sugeruje Gdański. Twierdzenie to należy traktować jako element nacisku – brzmi groźnie, bo odwołuje się do emocji (strach o emerytury), lecz realne skutki zależą od wielu czynników i prawdopodobnie okażą się mniej dramatyczne niż w retoryce bankowców.
Czy sektor się dusi? Rekordowe zyski kontra narracja o „obciążeniach”
Jednym z centralnych motywów wypowiedzi prezesa BNP Paribas jest obraz banków jako branży nadmiernie obciążonej podatkami, opłatami i kosztami historycznych problemów. Gdański przypomina, że polskie banki są „najbardziej ze wszystkich sektorów obarczone obciążeniami fiskalnymi, parafiskalnymi oraz nierozwiązaną kwestią kredytów frankowych”, przez co stają się coraz mniej konkurencyjne. Wylicza, że już teraz sześć banków znajduje się w pierwszej dziesiątce największych płatników CIT w Polsce, z czego trzy zajmują czołowe lokaty. Do tego dochodzi podatek bankowy nakładany wyłącznie na tę branżę. W efekcie – przekonuje Gdański – „coraz wyższe obciążenia uszczuplają zyski, które są paliwem dla banków, a pośrednio również dla gospodarki”. Innymi słowy, sektor ma już dość dokładania do budżetu; jeśli wyciśnie się go jeszcze bardziej, zagrozi to jego kondycji.
Brzmi to poważnie, ale spójrzmy na liczby.
Kondycja polskiego sektora bankowego jest obecnie bardzo dobra – wręcz najlepsza w historii. Narodowy Bank Polski podaje, że w 2024 r. banki zarobiły na czysto 40,16 mld zł, a w pierwszych pięciu miesiącach 2025 r. zysk netto wyniósł już 20,9 mld zł (o 20% więcej rok do roku). Po pierwszym półroczu 2025 r. skumulowany zysk sektora sięgnął 23,3 mld zł, co oznacza, że cały rok może zamknąć się wynikiem ok. 43 mld zł. Dla porównania – jeszcze kilka lat temu, w okresie rekordowo niskich stóp procentowych, banki notowały zyski rzędu 13–15 mld zł rocznie, a wskaźnik ROE spadał poniżej 4% (2020 r.). Dziś rentowność kapitału (ROE) sektora sięga ~15% – czyli plasuje się w solidnym przedziale, którego wiele innych branż może tylko pozazdrościć.
To prawda, że prezes Gdański woli mówić o średnim ROE z lat 2014–2024 (7,9%), bo uśrednienie dekady przytłumia obraz obecnej rentowności. Ale trudno nie zauważyć, że banki właśnie odbiły sobie chude lata z nawiązką. Wysokie stopy procentowe dały sektorowi prawdziwe żniwa: odsetki od kredytów poszybowały, podczas gdy oprocentowanie wielu depozytów długo pozostawało niskie, co winduje marżę odsetkową. Do tego dochodzi spadek kosztów ryzyka – odpisy na niespłacane kredyty spadły o 28% rok do roku, a rezerwy na kredyty frankowe również topnieją wraz z postępami w rozstrzyganiu tego problemu. Mówiąc krótko, banki są dziś w komfortowej sytuacji finansowej, notując znakomite wyniki nawet pomimo rozpoczętych obniżek stóp procentowych.
Co więcej, BNP Paribas – bank kierowany przez prezesa Gdańskiego – także chwali się świetnymi rezultatami. W II kwartale 2025 r. BNP Paribas Bank Polska zwiększył dochody odsetkowe o 20,7% rok do roku (do 1,47 mld zł), utrzymując jednocześnie wzrost kosztów w ryzach (jako jeden z nielicznych obniżył koszty działania względem poprzedniego roku).
Bank poprawił również dochody z opłat i prowizji o 14%. Trudno zatem mówić, że instytucja ta „dusi się” pod ciężarem podatków czy frankowych rezerw – jej marża odsetkowa należy do najwyższych w sektorze, a zyski rosną. Zresztą, jak wynika z danych branżowych, mimo pierwszych obniżek stóp tylko największe banki (w tym BNP, PKO BP, Pekao) potrafiły utrzymać marże na niemal rekordowych poziomach. To kolejny dowód siły największych graczy.
W świetle tych faktów narracja o „coraz wyższych obciążeniach uszczuplających zyski-paliwo” wydaje się co najmniej przesadzona. Owszem, banki płacą duży CIT nominalnie – ale właśnie dlatego, że zarabiają ogromne kwoty (podobnie jak np. spółki Skarbu Państwa, którym nikt zysków nie żałuje). Podatek bankowy kosztuje sektor ok. 5–6 mld zł rocznie, lecz nawet po jego zapłaceniu i utworzeniu rezerw, w ostatnich dwóch latach banki wypracowują historyczne nadwyżki, pozwalające na wznowienie wypłaty dywidend dla akcjonariuszy. Gdański podkreśla potrzebę budowania kapitałów – to prawda, banki powinny wzmacniać bufory na gorsze czasy. Ale sam przyznaje, że przy wyższej stawce CIT wolałby „podzielić się [zyskami] z akcjonariuszami” niż oddawać je fiskusowi. Trudno nie zauważyć, że w tej dyskusji bankowcy bronią więc przede wszystkim swojej rentowności i hojności dla udziałowców, a nie walczą o przetrwanie sektora. Twierdzenie, że sektor już się dusi i dalsze obciążenia go zdławią, nie wytrzymuje konfrontacji z bieżącymi wynikami finansowymi. Innymi słowy, „łzy” prezesów nad losem banków płyną w momencie, gdy te banki notują prosperity, jakiego dawno nie widziały.
Kredyt dla gospodarki: zagrożony z powodu podatku czy z powodu braku popytu?
Przemysław Gdański przestrzega również, że nadmierne opodatkowanie sektora uderzy w finansowanie gospodarki. Argument jest następujący: jeśli zabierze się bankom część zysków, to zmniejszy się ich zdolność budowania kapitału, a tym samym ograniczy możliwość udzielania kredytów dla firm i klientów. Prezes BNP Paribas przypomina, że polskie banki finansują obecnie tylko ok. 1/3 polskiej gospodarki, a reszta pochodzi z kredytów zagranicznych lub wewnątrzkorporacyjnych. Ostrzega, że osłabienie krajowego sektora spowoduje, iż zyski z projektów realizowanych w Polsce będą odpływać za granicę bez płacenia tu podatków. Wizja jest więc taka: dołożenie podatku = mniej kapitału w bankach = mniej kredytu = wolniejszy wzrost gospodarczy i większa zależność od finansowania zewnętrznego.
Tu znów warto oddzielić teorię od praktyki.
Teoretycznie, niższy zatrzymany zysk to wolniejszy przyrost funduszy własnych – a banki muszą mieć odpowiedni kapitał, by móc zwiększać akcję kredytową (wymogi płynności i wypłacalności). Związek Banków Polskich wyliczył nawet, że podniesienie CIT o 4 pkt proc. może zmniejszyć potencjał kredytowy sektora o 42 mld zł już w 2026 r. i aż o 124 mld zł do 2035 r. Takie liczby robią wrażenie. Tyle że – jak przyznają sami analitycy – to czysto modelowe szacunki, które nie uwzględniają obecnej sytuacji rynkowej. A sytuacja jest taka, że banki i tak nie wykorzystują pełni swoich mocy kredytowych, bo brakuje chętnych na pożyczki. Gdański otwarcie stwierdza: „Banki bardzo chcą udzielać kredytów – problem leży po stronie popytu”. Wskaźnik kredytów do depozytów wynosi ok. 65%, podczas gdy standardem byłoby 80–90%. Innymi słowy, banki mają nadpłynność – kapitał nie jest aktualnie wąskim gardłem. Firmy i konsumenci w warunkach wysokich stóp procentowych po prostu mniej chcą się zadłużać. Prezes BNP sam wskazuje na przyczyny: niepewność geopolityczna, wojna w Ukrainie, wysokie stopy NBP i nieprzewidywalność decyzji rządu (np. nagłe zmiany podatkowe) zniechęcają do inwestycji i kredytu. To właśnie te czynniki – popytowe i regulacyjne – dziś ograniczają akcję kredytową, a nie brak kapitału w bankach.
Oczywiście, można zapytać: co gdy popyt wróci? Jeśli za rok-dwa stopy znacząco spadną, gospodarka przyspieszy, a firmy ruszą po kredyty, to czy wyższy CIT nie odbije się czkawką? Cóż, rząd, planując reformę, stara się temu zaradzić poprzez wspomniane obniżenie podatku od aktywów (banki zapłacą mniejszą daninę od nowo udzielonych kredytów). Same banki zaś mogą dostosować politykę dywidend – zatrzymując większą część zysków na kapitał, jeśli uznają, że chcą zwiększać bilans. Innymi słowy, mają narzędzia, by zabezpieczyć swoją zdolność kredytową. W ostateczności, gdyby nawet w przyszłości pojawiła się klęska urodzaju popytu na kredyt, a bankom brakowałoby kapitału, można wrócić do dyskusji o podatkach – choćby je obniżyć lub zmodyfikować formułę (co zresztą sugerują niektórzy bankowcy). Obecnie jednak taka sytuacja to czysta hipotetyka.
Paradoksalnie, sam Przemysław Gdański zaprzecza tezie, jakoby banki już teraz ograniczały finansowanie firm. Na pytania o zbyt rygorystyczne kryteria kredytowe odpowiada: „Nie podzielam opinii, że banki są zbyt restrykcyjne. Wręcz przeciwnie – konkurencja o dobry projekt często prowadzi do obniżenia marż do rekordowo niskich poziomów”. To ważne stwierdzenie: banki chcą pożyczać i walczą o klientów, nawet kosztem marż, ale one nie mają komu, bo przedsiębiorcy wstrzymują inwestycje niezależnie od banków. Skoro tak, to argument straszący, że podatek CIT „zadusi” akcję kredytową, jest w tej chwili mało przekonujący. W pierwszej kolejności należałoby pobudzić popyt (stabilnością prawa, przewidywalnością, może programami gwarancji), a nie martwić się, że banki nie zechcą lub nie będą mogły pożyczać – one one już deklarują gotowość pożyczania znacznie więcej niż obecnie.
Podsumowując, teza o podatku niszczącym finansowanie gospodarki jest mocno teoretyczna. W realiach 2025 r. to nie podaż kredytu kuleje, tylko popyt. A gdy popyt wróci, sektor – nawet z nieco niższymi zyskami – prawdopodobnie będzie w stanie go obsłużyć, zwłaszcza że część ciężaru przeniesiono z kredytów (podatek od aktywów) na dochody banków (CIT). Wizja, że kapitał zagraniczny wyprze polskie banki, też wydaje się przesadzona – zagranica już teraz działa w Polsce (wiele banków ma zagranicznych właścicieli), a utrata udziału w rynku byłaby dla krajowych graczy bardziej kosztowna niż zapłacenie wyższego podatku. Dlatego banki prędzej ograniczą wypłatę dywidend, niż pozwolą sobie odebrać klientów. To wszystko sprawia, że argumenty Gdańskiego o „duszonym” kredycie należy traktować z rezerwą – jako element lobbowania za utrzymaniem pełni zyskowności, a nie jako zapowiedź realnego kryzysu finansowania firm.
Wybiórcze dane i pominięte konteksty – podsumowanie
Analizując wypowiedź prezesa BNP Paribas, można dojść do wniosku, że retoryka wyprzedza w niej fakty. Gdański zręcznie dobiera argumenty: odwołuje się do zasad równości (choć sam pomija, że sektor ma swoje przywileje i rekompensaty), straszy konsekwencjami dla giełdy i emerytur (wyolbrzymiając je i nie podając skali), akcentuje historyczne obciążenia (lecz nie wspomina, jak bardzo ich ciężar zmalał ostatnio), a także sięga po dane uśrednione z dekady, przemilczając obecne rekordy rentowności. Takie podejście to klasyczny zabieg w publicznych kampaniach – przedstawiać sytuację w jak najciemniejszych barwach, by zyskać sympatię dla własnego stanowiska.
Nie znaczy to, że wszystkie uwagi prezesa są bezzasadne. Dyskusja o podatkach sektorowych jest potrzebna – również po to, by rządzący mieli świadomość długofalowych skutków swoich decyzji i nie wprowadzali ich z zaskoczenia. Trudno też nie przyznać racji, że stabilność i przewidywalność polityki są ważne zarówno dla banków, jak i przedsiębiorców (tu rząd faktycznie powinien wyciągnąć wnioski i prowadzić z rynkiem dialog, zamiast ogłaszać zmiany bez konsultacji). Gdański ma również rację, że państwo powinno dbać o równowagę wydatków i dochodów, aby nie zapędzić się w róg z deficytem. Te słuszne spostrzeżenia toną jednak w morzu przerysowań i lobbystycznej przesady.
Realia są takie, że banki stały się ofiarą własnego sukcesu – ich kłopotliwie wysokie zyski przyciągnęły uwagę ministra finansów. Rząd szuka pieniędzy, gdzie może, i sięga po najzyskowniejszy sektor. To zrozumiałe z punktu widzenia budżetu (choć czy optymalne – to inna kwestia). Bankowcy bronią się, odmalowując wizję niemal katastrofy – ale dowodów na zbliżającą się katastrofę brak. Sektor jest wypłacalny, dochodowy i dobrze skapitalizowany; nawet jeśli nowy podatek obniży nieco zwrot z kapitału (prognozy mówią o spadku ROE z ~15% do ok. 14,5% w 2025 r.), to nadal pozostanie on na poziomie, który jeszcze niedawno wydawał się nieosiągalny.
Wypowiedź Przemysława Gdańskiego należy czytać jako głos zainteresowanej strony – twardy element negocjacji publicznych, mający zmiękczyć opór wobec planowanego podatku. To naturalne, że prezes banku broni interesów swojego sektora (i akcjonariuszy). Jednak rolą mediów i analityków jest rozkładanie takich argumentów na czynniki pierwsze.
Powyższa analiza pokazuje, że wiele strachów malowanych przez Gdańskiego nie wytrzymuje zderzenia z obiektywnymi danymi. Polskie banki nie są niewiniątkami ginącymi pod brzemieniem podatków – prosperują jak nigdy dotąd. Planowane zmiany podatkowe z pewnością uszczkną im nieco zysków, ale nie widać przesłanek, by miał z tego wyniknąć kryzys kredytowy czy załamanie sektora.
Zamiast emocjonalnych porównań do Bangladeszu warto więc prowadzić rzeczowy dialog: jak opodatkować sektor bankowy sprawiedliwie, by budżet skorzystał, a jednocześnie nie zabić kury znoszącej złote jaja. Taki dialog jest możliwy – o ile obie strony odłożą na bok skrajne chwyty retoryczne.
Gdański apeluje o rzetelną debatę, ale ta rzetelność obowiązuje również jego: liczby i fakty muszą mieć pierwszeństwo przed lobbyingową retoryką. Wtedy znajdziemy złoty środek między potrzebami finansów publicznych a stabilnością sektora bankowego.