Kancelarie frankowe działające w Polsce w formie spółek kapitałowych zbijają na kredytobiorcach krocie. Mogłoby się więc wydawać, że praca jako handlowiec w takiej kancelarii to wręcz wymarzone zajęcie dla kogoś, kto chce zarabiać gigantyczne pieniądze. Czy tak jest w istocie? I tak, i nie. Najlepsi w branży rzeczywiście są w stanie zbić na frankowiczach majątek. Jednak cała reszta musi liczyć się z masą wyrzeczeń, ryzyk i poświęceń, które nie są warte otrzymywanych później pieniędzy. Jak wygląda praca handlowca w pseudokancelarii, jaki system rozliczeń panuje w tej branży i co trzeba umieć, by rozpocząć współpracę z takim podmiotem?
- Pseudokancelarie frankowe wyróżniają się na rynku tym, że mają swoich przedstawicieli w całej Polsce. Na ogół nie są to ich pracownicy, a zewnętrzni handlowcy, współpracującymi z takimi podmiotami w oparciu o tzw. b2b
- Najczęściej handlowiec w pseudokancelarii musi mieć założoną własną działalność gospodarczą, a jego rozliczenie z firmą jest oparte o prowizję. Bardzo często główne honorarium handlowca jest naliczane od… prawomocnie wydawanego wyroku
- Handlowiec, który pozyska klienta dla pseudokancelarii, musi liczyć się z tym, że pieniądze za swój trud otrzyma dopiero, gdy sąd zdecyduje o nieważności umowy „zrekrutowanego” klienta. Bywa więc, że taki współpracownik czeka na swoje pieniądze po 4-5 lat
- Z uwagi na nieprzyjazne warunki współpracy pseudokancelarie mają problem z pozyskaniem wykwalifikowanych ekspertów. Same więc szkolą współpracowników od podstaw, bo tylko w ten sposób mogą pozyskać wiernych i skutecznych akwizytorów, niezadających zbędnych pytań.
Pseudokancelarie frankowe w Polsce zarabiają miliony. Ich współpracownicy już niekoniecznie
O zarobkach spółek kapitałowych zajmujących się sprawami frankowymi krążą już legendy. Nic dziwnego, że praca dla takiej firmy staje się celem niejednego ambitnego, ale niedoświadczonego jeszcze handlowca. Oferty współpracy publikowane przez pseudokancelarie odszkodowawcze przyciągają wielu chętnych z całej Polski. Dzięki temu te podmioty mają swoich przedstawicieli w każdym województwie i są w stanie sprawnie docierać do frankowiczów spoza dużych ośrodków miejskich, którzy mają ograniczony dostęp do doświadczonych w unieważnianiu umów kredytowych kancelarii adwokackich czy radcowskich. Te nie zatrudniają handlowców i nie reklamują się w agresywny sposób, gdyż to nie licowałoby z powagą ich zawodu.
Czy warto być handlowcem dla spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, która oferuje „pomoc frankowiczom”? To zależy. Zasady współpracy w tego typu podmiotach mają pewne punkty styczne z piramidami finansowymi i firmami MLM. Ci, którzy znajdują się na górze piramidy, są w stanie zarabiać naprawdę gigantyczne pieniądze. Ci, którzy są na dole, pracują na sukces osób na wyższym szczeblu. Na ich wygodne posiadłości i luksusowe samochody. Nie inaczej jest w pseudokancelariach.
Czy „handlowiec frankowy” może liczyć na etat w firmie, dla której pozyskuje klientów? W zdecydowanej większości przypadków – nie. Preferowana forma współpracy to b2b. Handlowiec musi więc założyć własną działalność gospodarczą i sam opłacać sobie składki ZUS, rozliczać się z podatku dochodowego i VAT. Zwykle potrzebuje też korzystać z usług biura podatkowego, które wyliczy mu zaliczki na podatek i wysokość składki zdrowotnej. Sam miesięczny koszt usług księgowych w takim przypadku to kilkaset złotych. No dobrze, ale przecież na pozyskiwaniu klientów dla kancelarii odszkodowawczych można zarobić krocie… czyż nie?
Jak się okazuje, nie do końca. Pseudokancelarie stosują różne triki, by maksymalnie opóźnić rozliczenia ze swoim współpracownikiem. Bardzo powszechny jest system, w którym główna prowizja za pozyskanie klienta należy się handlowcowi nie po podpisaniu przez niego umowy z owym klientem, a dopiero wówczas gdy kredyt kwestionowany przez takiego frankowicza zostanie prawomocnie uznany za nieważny.
Do tego momentu handlowiec może liczyć jedynie na znacznie skromniejsze wynagrodzenie w postaci kilkuset złotych. Wypłata głównej premii może mieć miejsce nawet w 4-5 lat od podpisania umowy z klientem. Czy ktokolwiek reprezentujący wolny zawód lub pracujący na etacie jest w stanie sobie wyobrazić sytuację, w której wynagrodzenie za wykonaną pracę otrzymuje dopiero w kilka lat później? Taki układ nasuwa skojarzenia ze skrajną patologią rynku pracy, a w pseudokancelariach to norma, niedziwiąca właściwie nikogo!
Praca handlowca dla „kancelarii frankowej”: na czym polega i co się z nią wiąże?
Należy podkreślić, że praca handlowca dla pseudokancelarii nie jest łatwa. Wiąże się z wykonywaniem setek telefonów miesięcznie, rozsyłaniem spamu mailowego i bardzo natrętnym namawianiem potencjalnych klientów na spotkanie, następnie na podpisanie umowy etc. Co szczególnie istotne, nie jest to praca szczególnie etyczna.
Umowy, które handlowcy mają za zadanie podpisywać z frankowiczami, bardzo często są niemniej wadliwe niż te, które przed laty klienci zawierali z bankami. Pseudokancelarie oczekują gigantycznych premii za sukces, nieproporcjonalnych do nakładu pracy niezbędnego do unieważnienia frankowego kredytu. Handlowiec musi zachwalać taką ofertę, wykazywać jej plusy i, najczęściej, bagatelizować lub wręcz zatajać minusy.
Co więcej, jego klientami są też osoby w bardzo trudnej bądź wręcz dramatycznej sytuacji finansowej, które liczą, że pozwanie banku poprawi w końcu ich los i pozwoli odzyskać nienależnie spełnione na rzecz kredytodawcy świadczenia. Handlowiec musi sobie zdawać sprawę z tego, jakie są realia współpracy z pseudokancelarią, a mimo to dąży do zawarcia umowy, świadomie sprowadzając na osoby pokrzywdzone w procederze frankowym zupełnie nowe zagrożenia.
Nie jest to więc ani praca etyczna, ani dobrze płatna. Nic więc dziwnego, że wykwalifikowani specjaliści nie chcą jej wykonywać. Dobrze wiedzą, że obietnice ogromnych zysków są palcem na wodzie pisane, a dobrego mniemania o sobie, utraconego poprzez wykonywanie takiej pracy nie da się łatwo odzyskać. Pseudokancelarie nie szukają więc ekspertów z prawdziwego zdarzenia. Tych wykreują sobie sami. Do tego służą intensywne szkolenia prowadzone przez współpracujące z nimi spółki.
Cel jest jeden: szybkie wykształcenie skutecznej i pozbawionej skrupułów maszyny do zawierania umów z frankowiczami. Takiej, która będzie w stanie funkcjonować według z góry założonego scenariusza, nie będzie oglądać się na etykę i osobiste względy. Która jest nastawiona tylko na dopięcie umowy i dostarczenie kancelarii nowego klienta.
Jak pseudokancelarie kreują swoich ekspertów frankowych?
By zostać ekspertem od pozyskiwania klientów w pseudokancelarii, nie trzeba być ani człowiekiem wykształconym, ani zawodowo doświadczonym. Niepotrzebne są też wysoki etos pracy czy etyka zawodowa. Wręcz są to wartości zbędne. Pseudokancelaria w kilka tygodni jest w stanie z każdego zrobić eksperta od kredytów frankowych. Szkoleniowcy, którzy przekazują adeptom tych kursów całe know-how i uczą ich sztuki pozyskiwania klientów, rzeczywiście są w stanie zarobić na tym krocie. Niektórzy zaczynali od samego dołu, tj. od pospolitej akwizycji, aż udało im się wejść na sam szczyt piramidy. Szczyt, który gwarantuje dostęp do prawdziwych pieniędzy.
U spodu owej piramidy panuje zaś ogromna rotacja. Handlowcy, przynajmniej ci bardziej rozgarnięci, bardzo szybko przekonują się, na czym naprawdę polega ta praca. I że nie różni się ona wiele od sprzedawania emerytom chińskich garnków na pokazach organizowanych w miastach powiatowych. Pseudokancelaria rzadko kiedy wyposaża swoich współpracowników w odpowiednie narzędzia do pracy. Te handlowiec musi zapewnić sobie sam. Powinien mieć więc samochód, laptop i telefon, a także środki na bieżące opłacanie kosztów związanych z działalnością. Musi poświęcać też mnóstwo czasu na frustrujące próby pozyskania nowych klientów. Tutaj dobrym narzędziem jest, podobnie jak w piramidach finansowych, propaganda sukcesu.
Handlowcy kreują się w social mediach na prawdziwych ekspertów, przekonują, że przeanalizowali już tysiące umów kredytowych i umożliwili setkom kredytobiorców skuteczne pozbycie się niechcianej umowy frankowej. Są to oczywiście puste słowa, których nikt nie jest w stanie zweryfikować. Niestety, część frankowiczów łapie się na tę kreację, naiwnie wierząc, że za tymi profilami socialmediowymi stoją rzetelni eksperci, być może prawnicy, analitycy finansowi etc. Większość nie zdaje sobie sprawy, że po drugiej stronie kryje się osoba po kilkutygodniowym kursie, która zainwestowała we współpracę z pseudokancelarią tysiące złotych, a nierzadko nie zdążyła dzięki niej zarobić nawet na koszty.
Handlowców nie warto jednak żałować – takie osoby codziennie przykładają się do szkody konsumentów, przekonując ich, nierzadko skutecznie, że lepiej jest zawrzeć umowę z pseudokancelarią w formie sp. z o.o., oferującą pozew za zerową opłatą początkową, niż iść z dokumentacją do doświadczonej kancelarii adwokackiej lub radcowskiej i to z nią nawiązać współpracę.
Klient, który zawierzy takiemu złotoustemu handlowcowi, może stracić krocie. Pseudokancelaria owszem, może mu pomóc w unieważnieniu umowy, jednak premia za sukces, którą pobierze od klienta, będzie stanowić wielokrotność honorarium wyspecjalizowanej kancelarii prowadzonej przez radców prawnych bądź adwokatów. Tym samym frankowicz może utracić znaczną część korzyści gwarantowanych mu unieważnieniem umowy.
Co więcej, zawierając umowę poprzez handlowca, klient nie ma wpływu na to, do jakiego prawnika trafi jego sprawa. Handlowiec jest tylko pośrednikiem w relacjach klienta ze spółką, która z kolei pośredniczy w kontakcie klienta z anonimowym prawnikiem, nierzadko aplikantem bądź studentem prawa. Chodzi w końcu o to, by zarobić na kliencie jak najwięcej, wydając jak najmniej. Klient o tym nie wie i zobowiązuje się do zapłaty przeszacowanego success fee, choć jakość oferowanej mu obsługi jest znacznie niższa niż w kancelariach prawnych z prawdziwego zdarzenia.
Czy zatem warto być handlowcem w pseudokancelarii? Zdecydowanie nie. Nie, jeśli kandydat do tej pracy ceni sobie spokój sumienia, etykę zawodową, a przy tym chce uczciwie zarabiać rozsądne pieniądze, bez wchodzenia w rolę natrętnego akwizytora.